Ceneria.pl   |   Testeria   |   Turystyka • trekking • wspinaczka   |   Rowery i sprzęt rowerowy   |   Sprzęt narciarski i odzież narciarska   |   Sport i rekreacja
Ceneria logo

Strona główna   »  
Testeria   »  

UP El Carnicero DSCC Expedition 2010 - relacja z wyprawy

Michał Apollo i Marek Żołądek wyruszyli w Andy, aby wytyczyć nową, polską drogę wspinaczkową na drugim pod względem wysokości szczycie Peru – Yerupaya 6635 m n.p.m.
Reklama
 


Peru

Długą  drogę z Polski na kontynent południowo-amerykański przebyliśmy w dwóch etapach, najpierw polecieliśmy do Nowego Jorku, gdzie podczas ponad tygodniowego pobytu doskonaliliśmy na falach Atlantyku nasze surfer’skie umiejętności, a w Central Parku pokonywaliśmy kolejne bouldery m.in. na największym granitowym głazie zwanym „Rat”. Ze „stolicy świata” przenieśliśmy się do malowniczego stanu Rhode Island, gdzie prócz zwiedzania wybraliśmy się na otwarty Atlantyk na połów ryb. Następnie przez Salwador dolecieliśmy do peruwiańskiej metropolii, Limy. Po aklimatyzacji wśród miejscowej hiszpańskojęzycznej ludności udaliśmy się do miasteczka Huaraz, leżącego na wysokości 3200 m n.p.m. w sercu pasma Kordyliera Blanca. Na początek w celu uzyskania aklimatyzacji wybraliśmy się na najwyższy szczyt w Peru, górujący nad Doliną Huaraz, dwuwierzchołkowy Huascaran (6768 m n.p.n.). Podczas tygodniowego pobytu zebraliśmy również materiały do prowadzonych przez nas badań z zakresu glacjologii oraz komercjalizacji turystyki wysokogórskiej (opieka merytoryczna prof. Jan Lach, prof. Roman Malarz). Ich wstępna analiza oraz konsultacja z glacjologami z Parku Narodowego Huascaran, a także pracownikami naukowymi z Uniwersytetu Huaraz potwierdza naszą tezę o wyjątkowo szybkim zaniku lodowców w tej części świata, co w konsekwencji prowadzi do coraz gorszych warunków do wspinaczek lodowych w tej części Andów.


Yerupaja

Po regeneracji sił w Huaraz wyruszyliśmy w kierunku naszego głównego celu wyjazdu, najwyższego szczytu w Kordylierze Huayhuash, Yerupaja (6635 m n.p.m.). Po emocjonującej, kilkugodzinnej podróży autobusem dotarliśmy do osady Llamac. Wioska ta trochę przypominająca indyjskie Tingrat, będące bazą wypadową podczas naszej wyprawy do Doliny Miyar, przywitała nas trzema czekającymi na nas mułami, mającymi przetransportować nasz ekwipunek do BC (Base Camp – obóz bazowy). Po przygotowaniu ładunków dla zwierząt (każdy muł zabiera ok. 30 kg bagażu) wyruszyliśmy na szlak. Całodzienny trekking do BC, odbyliśmy wyłącznie z aparatem oraz Coca colą i „Pawełkiem” w kieszeni. Po kilku godzinach byliśmy na miejscu. Nasz obóz bazowy ulokowaliśmy pomiędzy dwoma jeziorami polodowcowymi Jahuacocha oraz Solteracocha. Po dokładnym zlustrowaniu naszego celu okazało się, iż samo dojście pod ścianę w warunkach, jakie zastaliśmy, jest prawie niemożliwe. Ścieżka prowadząca trawersem „zawieszonym” ok. 100 m powyżej tafli jeziora Solteracocha po zboczu nachylonym pod kątem blisko 55-600 w pewnym momencie zanikała w miejscu świeżego „pionowego” piarżyska, którego nie mogliśmy pokonać. Nie tylko zresztą my, zespół brytyjsko-nowozelandzki próbę przejścia trawersu mało nie przypłacił życiem. Opcja obejścia też nie wchodziła w grę, gdyż z powodu zaniku lodowców, okoliczny teren był jednym wielkim sypiącym się „rzęchem”. Dlatego wspólnie zdecydowaliśmy, że najlepszą decyzją będzie odwrót.



Rasac

Naszym celem rezerwowym był najbliższy sąsiad Yerupuji, szczyt Rasac oraz jego zachodnia ściana. W przeniesieniu całego naszego obozu pomagał nam nasz przyjaciel ze Szkocji Phil Varley, wspinający się wraz z Nowozelandczykiem Scottem Millerem na Rasaca. Nasz obóz wysunięty ustawiliśmy na wysokości 4620 m n.p.m. Następnego dnia weszliśmy w ścianę skalno-lodowym zacięciem znajdującym się na lewo od drogi duńskiego teamu Lambregts, Bekendam z 1986 r. „Dutch Butterss”. Niestety po osiągnięciu wysokości ok. 5585 m n.p.m. warstwa lodu zmieniła się w cienką polewę, która uniemożliwiała kontynuację wspinaczki. Próba ucieczki w prawo bądź w lewo wiązała się z ryzykiem kilkugodzinnej wspinaczki pod trzeszczącymi i obrywającymi się, co chwilę serakami. Po przejściu 5 wyciągów o trudnościach dochodzących do M5-, WI4, ryzyko oceniliśmy na zbyt wysokie, więc zdecydowaliśmy się na odwrót.

                   Phil i Scott

Okres, w którym wybraliśmy się w ten peruwiański obszar Andów, okazał się być wyjątkowo niesprzyjający dla alpinistów. Pomimo, iż był to „najlepszy-rekomendowany” czas na wyprawę, to 2010 rok przyniósł w tutejszych górach katastrofalne warunki śnieżno-lodowe (w wyniku upadku do szczeliny śmierć poniósł poznany przez nas wcześniej przewodnik Taylor). Jedną z przyczyn była ostatnia pora deszczowa (listopad-kwiecień), która nie przyniosła odpowiedniej ilości opadów w wysokogórskiej części Peru. Ich brak doprowadził do powstania ciężkich warunków w górach związanych m. in. z szybkim zanikiem lodowców oraz ich silnym rozszczelnieniem już w początkowej fazie sezonu. W wyższych partiach nasiliło się odpadanie seraków, a ściany lodowe zamieniły się w miejsca szczególnie częstego występowania lawin śnieżno-skalnych.

Z racji tych katastrofalnych warunków lodowo – śniegowych, jakie zastaliśmy w tym roku w tej części Andów Północnych zdecydowaliśmy się na wspinaczkę skałkową. W dolnych partiach zachodniej ściany Rasach, w rejonie naszej bazy wysuniętej powstały dwie nowe drogi: czterowyciągowa Más alto que los vacas (z hiszp. „Wyżej niż krowy”) ok. 200 m, V+ oraz dwuwyciągowa Training board (z ang. „Chwytotablica”) ok. 100 m, VI-. Nazwa pierwszej drogi opiera się na analogi z książką „Wyżej niż kondory” autorstwa Witolda Ostrowskiego. Otóż andyjskie bydło w poszukiwaniu pożywienia wspina się często na wysokości bezwzględne dochodzące do 5000 m n.p.m., a więc dwukrotnie wyżej niż tatrzańskie Rysy. Często ich ścieżki przebiegają przez teren pokonywany wyłącznie przez wspinaczy.
 
                  Zachodnia ściana Rasaca
Lima

Po zejściu do osady Llamac oraz powrocie do Huaraz oficjalnie zakończyliśmy górską część wyjazdu. Teraz nadszedł czas na etap podróżniczy. Nocnym autobusem wróciliśmy do Limy. Tym razem na tę 8-godzinną trasę wybraliśmy 5-gwiazdkowy autobus linii Julius Cesar. W stolicy zatrzymaliśmy się w dzielnicy Miraflores w hostelu „Lion Backpackers" (www.lionbackpackers.com), będącym naszą miejską bazą oraz „magazynem” przechowującym m.in. nasz sprzęt wspinaczkowy nieprzydatny w dalszej części wyprawy. Zostaliśmy również zaproszeni przez Ambasadora Rzeczypospolitej Polskiej w Limie do wygłoszenia prelekcji na temat realizowanego przez nas projektu „Korona Ziemi”. Spotkanie w Ambasadzie RP było dla nas ogromnym wyróżnieniem oraz okazją do poznania interesujących ludzi i kuluarów życia placówki dyplomatycznej.
 
Amazońska dżungla

Dalszą podróż odbywaliśmy za pomocą autobusów, wyjątkowo komfortowych w Ameryce Południowej. Najczęściej były to pojazdy dwupiętrowe oraz czteroosiowe. Pierwszym naszym przystankiem było wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO miasto Cusco, zwane również sercem kultury Inków. Następnie przez przełęcz o wysokości 4700 m n.p.m. dotarliśmy do położonego kilkadziesiąt metrów nad poziomem morza, regionu Madre de Dios (z hiszp. „Morze Bogów”) zaliczanego do jednego z regionów wchodzących w skład Niziny Amazonki. Stolicą tej części Peru jest położone w dżungli miasto Puerto Maldonaldo. Z niego udaliśmy się na północ w kierunku granicy peruwiańsko-brazylijskiej. Kraj znany również jako „Canarinhos” stanowił dla nas jedynie „przesmyk” w drodze do Boliwii. Mentalność ludności północno - zachodniej Brazylii stanowi nie lada wyzwanie dla turystów, jednym słowem mieszkańcy tych terenów niezbyt przyjaźnie oraz pomocnie odnoszą się do turystów. Jest to jakby przeciwieństwo gościnnego Rio de Janeiro.

Granicę brazylijsko-boliwijską przekroczyliśmy w mieście Brasilea. Po przejściu granicznego mostu byliśmy w boliwijskim Cobija (czyt. Kobicha). Same formalności przypominają trochę „układ Schengen”. Pomimo, iż miasta znajdują się w innych państwach zniesiono kontrolę osób przekraczających granicę. Umowa dotyczy jednak tylko wyżej wymienionych miast, więc udając się poza granicę administracyjne tych obszarów należy przejść tradycyjną odprawę paszportową. W naszym przypadku było to szukanie taksówką siedziby służb granicznych w celu wbicia do paszportu pieczątek wyjazdowych/wjazdowych.

                  Osada w dżungli

Dalsza trasa prowadziła przez dzikie tereny Niziny Amazonki. Za Cobij’ą skończyła się droga asfaltowa, a nasz luksusowy autobus zastąpił model terenowy. Tylko taki pojazd może dotrzeć do odległej o kilkaset km Riberalty. Cała trasa wygląda mniej więcej tak: co jakiś czas gruntowa droga przekracza rzeki, te mniejsze mostami, natomiast większe oraz szersze promami, które bardziej przypominają łodzie pienińskich flisaków. Tylko ich ładowność jest znacznie większa. Oprócz naszego wielkiego autobusu pełnego pasażerów na łodziach przewożone są również ciężarówki wyładowane drzewem. Kilka godzin później dotarliśmy do Ribelalty, gdzie musieliśmy poczekać jeden dzień na kolejny autobus do La Paz. Trasa do stolicy Boliwii, mimo oddalenia w linii prostej „tylko” o ok. 600 km, zajmuje od 28 godzin do 3 dni. Nam udało się ją pokonać w 40 godzin. 
 
 La Paz

Siedziba rządu Boliwii okazała się miastem nowoczesnym oraz drogim. Ten jeden z najbiedniejszych krajów świata zaskoczył nas swoim największym miastem. La Paz zbudowano się w Andach Środkowych w miejscu rozległej kotliny oraz na otaczających ją wzgórzach na wysokości od 3600 do 4100 m n.p.m. Z racji tak dużej wysokości większość miejskich obiektów jest położona „najwyżej” na świecie, oczywiście jeśli mamy na myśli wysokość bezwzględną. I tak do tych „naj” możemy zaliczyć międzynarodowy port lotniczy, stadion międzynarodowy, tor kolarski oraz wieżowce. La Paz posiada duże dysproporcje, z jeden strony olbrzymie tereny zajęte przez slumsy, z drugiej czyste, nowoczesne miasto z wysokimi cenami. W jednej z odwiedzonych przez nas restauracji słynny Guinness był dwukrotnie droższy niż w nowojorskich pubach na Manhattanie.
 

Jezioro Titicaca

Kolejnym etapem naszej podróży było jedno z najwyżej położonych jezior świata, Titicaca. Jego tafla leży na wysokości 3824 m n.p.m. Po 4 godzinach jazdy dotarliśmy do miasteczka Copacabana, gdzie wsiedliśmy na prom, którym po kolejnych 2 godzinach dopłynęliśmy na wyspę del Sol (Isla del Sol, z hisz. Wyspa Słońca). Poczuliśmy się jakbyśmy byli na jednej z wysp na Morzu Śródziemnym. O wysokości przypominała nam jedynie zadyszka, towarzysząca każdemu gwałtowniejszemu ruchowi. W końcu byliśmy prawie na 4 tys. m, niektóre obozy na wyprawach wysokogórskich są położone dużo niżej.

Po powrocie do Copacabany wsiedliśmy do autobusu jadącego do Peru, którym po kilku godzinach przez Puno dotarliśmy do Arequipy, drugiego pod względem liczby mieszkańców miasta kraju. Miasto utrzymane jest w kolonialnym stylu, położone w otoczeniu wulkanu El Misti oraz kilku innych szczytów przekraczających 5000 m.

W Arequipie spróbowaliśmy peruwiańskiego specjału, znanego pod lokalną nazwą „guy”. Jest to południowoamerykańska odmiana świnki morskiej, która po przyrządzeniu na grill’u wygląda jak szczur. Trochę musieliśmy się przełamać, żeby ją spróbować, na szczęście w smaku przypominała kurczaka. Według tradycji złapana i zjedzona świnka przemieniała młodzieńca w mężczyznę.
 

Powrót

W drodze powrotnej do Limy odwiedziliśmy kanion rzeki Colca. Jest on uznawany za najgłębszy kanion rzeczny świata. Największe wrażenie zrobiły na nas kondory, które mogliśmy obserwować tuż po wschodzie słońca nad kanionem. Jednak w porównaniu do dwa razy płytszego kanionu rzeki Colarado nie jest aż tak bardzo efektowny. Według ostatnich badań kanion Colca nie jest też najgłębszy, o ponad 150 m głębszy jest leżący również w Peru kanion Cotahuasi.

Dwa dni później dojechaliśmy do Limy, gdzie korzystając z dobrej pogody popływaliśmy na desce, tym razem na Oceanie Spokojnym.

                  Peru

Po kilku dniach wsiedliśmy na pokład samolotu. Przez San Jose (Kostaryka) dotarliśmy do Miami, gdzie zrobiliśmy sobie tygodniowy postój u naszych przyjaciół, a następnie przez Frankfurt dotarliśmy do Krakowa.

Michał Apollo i Marek Żołądek