Ceneria.pl   |   Testeria   |   Turystyka • trekking • wspinaczka   |   Rowery i sprzęt rowerowy   |   Sprzęt narciarski i odzież narciarska   |   Sport i rekreacja
Ceneria logo

Strona główna   »  
Testeria   »  

HTC Author American Expedition 2013 - Colorado i Wyoming

Po dniu odpoczynku w Leadville wróciła moc w nogach. Na dziś zaplanowałem krótki odcinek do Breckenridge, w którym, dzięki Mickiemu z Teksasu, mam nocleg u jego znajomych. Po drodze jednak czekało na mnie nie lada wyzwanie. Przeprawa przez jedną z najwyższych i najtrudniejszych przełęczy drogowych, ale nie asfaltowych w USA - Mosquito Pass.
Reklama
 

17. 06. 2012 r. - Leadville - Breckenridge – 58 km
Z Leadville do Mosquito jest tylko 16 km, lecz pokonanie tego dystansu zajęło mi prawie cztery godziny. Pierwsze kilometry to asfalt, potem szuter, a następnie droga. Z każdym kolejnym kilometrem jest coraz bardziej stroma i kamienista. Ostatnie cztery kilometry to skaliste rumowisko tylko dla samochodów terenowych z napędem na cztery koła i wysokim zawieszeniem. Tego odcinka nie udało się pokonać inaczej niż pieszo, pchając pod górę ciężki rower. Jedyną zaletą tej trasy było to, że mogłem liczyć na spokój i ciszę. Poza mną nikogo nie było na tej trasie. Tego dnia Mosquito Pass czekało tylko na mnie. Tuż przed celem przeszła nade mną mała śnieżyca. Na kilkanaście minut znacznie się ochłodziło, zachmurzyło i posypało granulkami śniegu. Na przełęczy znów się rozpogodziło i mogłem zrobić fajne zdjęcia przy charakterystycznej tablicy w kształcie wozu. Mosquito Pass to jedna z najwyższych i najtrudniejszych do zdobycia przełęczy drogowych w Górach Skalistych.

Fot. Damian Drobyk

Droga ma długą historię związaną z gorączką złota w XIX wieku. Samo dostanie się na przełęcz nie było łatwe, a jeszcze przecież musiałem zjechać w dół. Zjazd, a raczej zejście i ślizganie się z rowerem po stromej grubej warstwie śniegu, pod którą ukryta była droga, momentami było bardzo emocjonujące. Zjechać w tradycyjny sposób mogłem dopiero od starej kopalni kilka kilometrów niżej. Dalsza część trasy była już bardziej standardowa. Zjazd do miasteczka Alba i po godzinie i 10 km w górę byłem już na przełęczy Hoosier Pass. Z Hoosier jednak musiałem szybko uciekać, ponieważ goniła mnie spora burzowa chmura. Kilkanaście kilometrów niżej - w Breckenridge - czekali na mnie Bonnie i Ray, znajomi Mickiego, u których mogłem zatrzymać się na noc. Ray w latach 50-tych był gwiazdą baseballu i bardzo interesuje się sportem, więc było o czym porozmawiać.

Fot. Damian Drobyk


18. 06. 2013 r. - Breckenridge - Idaho Springs – 137 km, 2050 m w górę
Tuż przed ósmą rano, po śniadaniu,  pożegnałem Bonnie i Raya i ruszyłem w stronę kolejnej przełęczy. Czekał mnie ciężki dzień, ponieważ wieczorem chciałem dojechać jak najbliżej Idaho Springs, skąd zaczyna się podjazd na Mount Evans. Pierwszy nieduży podjazd zaliczyłem już na początku, skracając sobie drogę koło jeziora Dillon. Potem krótki zjazd i pierwszy (z dwóch tego dnia) długich i ciężkich podjazdów na przełęcz Loveland. Na Loveland pojawiłem się chwilę po 12:00. Kilka kilometrów przed szczytem przez drogę tuż przede mną przebiegło stado kóz. Kilka udało się sfotografować z bliska. Zjazd z przełęczy to kilka serpentyn i dłuższych prostych. Po zjeździe, zamiast wjeżdżać na międzystanową 70, udało mi się wypatrzeć drogę rowerową prowadzącą aż do Georgetown, pięknego miasteczka utrzymanego w dziewiętnastowiecznym stylu, z zabytkową kolejką wąskotorową, która wciąż służy turystom. W Georgetown odpocząłem chwilę w stylowej restauracji. Zamówiłem sałatkę oraz tosta. Z Georgetown czekał mnie podjazd na przełęcz Guanella Pass. Ku mojemu zaskoczeniu cała trasa pokryta nowym asfaltem. Przygotowując się do wyprawy, oglądałem zdjęcia, na których wyraźnie było widać szuterek.

Fot. Damian Drobyk

19. 06. 2013 r. - Idaho Springs - Bergen Park – 97 km, 1940 m w górę
Dawno nie spałem tak blisko drogi, w linii prostej było jakieś trzy metry. Dobrze, że nie jest to główna droga. Wieczorem przejechało tylko kilka aut, a rano obudziłem się przed budzikiem, więc było naprawdę cicho. Przed 7:00 ruszyłem w górę drogi 103 w kierunku Echo Lake, z którego zaczyna się faktyczny podjazd na Mount Evans. Do szczytu miałem 37 kilometrów. W rzeczywistości można uznać, że najniższym punktem jest Idaho Springs i właśnie stąd należałoby liczyć początek podjazdu. Z Idaho Springs na M. Evans jest 28 mil i około 2000 metrów przewyższenia, z Echo Lake jest tylko 14 mil (22,5 km) i 1600 metrów w pionie. Wciąż czując w nogach Mosquito Pass i wczorajsze przełęcze, nie jechało mi się dobrze. Zmęczone nogi ciężko i leniwie kręciły pod górę. Na Mount Evans planowałem dojechać w okolicach 12:00 – 13:00, a wjechałem dopiero o 15:00. W Denver muszę trochę odpocząć. Głowa chciałaby więcej niż nogi pozwalają. W Echo Lake na początku podjazdu czekała mnie miła niespodzianka. Nie musiałem płacić za przejazd drogą Mount Evans Road. Spodziewałem się zapłacić 3 USD, jednak rowerzyści mieli tego dnia wjazd za darmo. Mając cały dzień przeznaczony na tą jedną górę i tak nie mając siły na szybki podjazd, zatrzymywałem się prawie co kilometr na odpoczynek, zdjęcie, posiłek czy zwykłe podziwianie widoków. Pierwsze dziewięć mil do jeziora Summit Lake to głównie długie proste odcinki o nachyleniu do 8%. Ostatnie sześć mil jednak to zdecydowanie większa stromizna, nawet do 15%, oraz serpentyny prawie do samego szczytu. Droga oczywiście jest bardzo popularna wśród rowerzystów. Dzisiejszego dnia cyklistów na góralach i kolarkach widziałem zdecydowanie najwięcej od początku wyprawy. Tuż pod samym szczytem Mount Evans, gdzie kończy się najwyższa droga asfaltowa USA oraz całej Ameryki Północnej, znajduje się parking, punkty widokowe oraz ruiny budynku, który eksplodował w latach 60-tych. Ciekawy jest fakt, że pierwszą drogę na Mount Evans otwarto już w 1931 roku.

Zjazd zajął mi prawie godzinę. Górna część drogi jest dość mocno zniszczona, sporo nierówności, kilka dziur i poprzecznych pęknięć, które przeszkadzają najbardziej. W jedną dziurę wjechałem na sporej prędkości i tylne koło niestety ucierpiało. Skutki dosyć poważne. Obręcz skrzywiona i uciekające powietrze z dętki. Dobrze, że jutro już będę w Denver, gdzie zaplanowany mam serwis oraz wymianę części na nowe. Rower przejechał już sporo ponad 7000 kilometrów, więc dla komfortu dalszej jazdy warto zrobić generalny serwis, choć pewnie że 2-3 tysiące kilometrów udałoby się jeszcze zrobić na niektórych częściach. Z Echo Lake przez przełęcz Squaw zjechałem całkiem nisko i bardzo blisko Denver. Miasteczko Bergen Park znajduje się 25 kilometrów od stolicy stanu Colorado, na wysokości 2400 m n.p.m. Tutaj zrobiłem zakupy i w parku, w drewniano-kamiennym szałasie, miałem fajne spanie bez rozkładania namiotu.

20 - 23.06.2013 r. - Odpoczynek w Denver i okolicach, 108 km

Noc bardzo ciepła, rano już 12 st. C. Już przed szóstą podjechałem na poranną kawę i WiFi do FF. Nie musiałem się spieszyć. Do Denver tylko 30 km w górki. Po 9:00 byłem już w centrum miasta przed biurem firmy Finish Line, gdzie miałem umówione spotkanie z Danem, międzynarodowym managerem tej marki. W biurze czekała na mnie niespodzianka z Polski. Wspierająca mnie firma Sante wysłała mi prawie siedmiokilową paczkę zdrowej żywności.

Fot. Damian Drobyk

Ponownie jedna pełna sakwa przeznaczona jest na batoniki, musli i suszone owoce Sante. Dan pomógł mi w serwisowaniu roweru, znalezieniu noclegu, a wieczorem zabrał mnie na degustację piwa małego browaru z Idaho Springs. Kolejnego dnia do 15:00 musiałem czekać na odbiór roweru, ponieważ w serwisie nie posiadali pasujących do mojej korby zębatek. Dziwne, bo to przecież standard SLX Shimano. W każdym razie po ponad 7500 km bez serwisu wymieniłem praktycznie cały napęd, założyłem nowe klocki hamulcowe oraz oponę na tylne koło.

Fot. Damian Drobyk

O 16:00 czekał mnie szybki sprint do Longmont, gdzie miałem się spotkać z Jeffem z firmy Cateye USA, u którego mogłem odpocząć przez kolejne dwa dni oraz oczywiście zwiedzić kwaterę główną Cateye USA w Boulder, gdzie Jeff obdarował mnie prezentami w postaci nowego licznika Cateye Adventure, koszulką, skarpetkami oraz naklejkami na sakwy Cateye. Jeff był zaskoczony, jak mu powiedziałem, że mój "stary" Adventure posiadam już 6 lat. To sporo jak na licznik rowerowy, jednak komputerek świetnie się spisywał podczas wszystkich moich dotychczasowych i na pewno będzie podczas kolejnych wypraw.

24. 06. 2013 r. - Longmont - Fall River Pass – 96 km, 2400 m w górę

Po prawie czterech dniach odpoczynku mięśnie zdążyły się zregenerować. Kiedy jednak zacząłem podjazd W kierunku Trail Ridge Road, moja psychika zaczęła płatać figle. Te kilka dni odpoczynku trochę wybiły mnie z codziennego rytmu jazdy i rozleniwiły. Pomimo tego, że byłem wypoczęty, ochoty do jazdy nie było zbyt wiele. Kolejne kilometry pod górę pokonywałem bardzo wolno i leniwie, mimo że podjazd z Longmont do Ester Park nie był trudny. W Ester Park zrobiłem sobie godzinną przerwę na kawę. Na niewiele się to zdało poza tym, że straciłem godzinę. Zaraz za Ester Park wjechałem na drogę Trail Ridge Road, na której znajdują się aż trzy wysokie przełęcze drogowe obok siebie. Nie spodziewałem się tylko opłaty za przejazd tą drogą (10 USD). Droga w całości znajduje się w Parku Narodowym Gór Skalistych (Rocky Mountain National Park) i jest najwyższą "Continuous Highway" USA. Do pierwszej przełęczy miałem około 32 km i ponad 1400 metrów w górę. Nie lubię zaczynać podjazdu na przełęcz popołudniu, a tym razem po 15:00 jeszcze byłem w Ester P. Sama przełęcz znajduje się na skrzyżowaniu starej i nowej drogi T.R.R. na wysokości 3594 m, choć kilka kilometrów wcześniej zdobyłem wyższą Iceberg Pass, o czym nawet nie wiedziałem. Dopiero kiedy spojrzałem na mapę, zorientowałem się o tym, więc nawet nie mam fajnego zdjęcia z Iceberg Pass. Na przełęcz Fall River Pass dojechałem przed 20:00. Robiło się późno, mocno wiało i było chłodno. Jedynym plusem było piękne zachodzące słońce, przy którym zdjęcia wychodziły naprawdę niesamowite. Zamiast zjeżdżać w dół, zacząłem szukać miejsca na nocleg przy schronisku na przełęczy. Niestety, wszystko było pozamykane poza toaletami. Z braku lepszego wyboru wszedłem do najbardziej czystego kibelka razem z rowerem, zamknąłem się od środka i rozłożyłem karimatę na podłodze. Toalety w miarę nowe, w środku światło i o wiele cieplej niż w namiocie. Na wysokości prawie 3600 m w nocy, kiedy temperatura spada do około 0 st. C każde miejsce jest lepsze od namiotu wystawionego na silny wiatr, który dodatkowo potęguje chłód.

Fot. Damian Drobyk


25. 06. 2013 r. - Fall River Pass - Berthoud Pass, 118 km, 1300 m w górę

Rano w kibelku miałem 8 st. C, a na zewnątrz było około 2 st. C na przełęczy. To spora różnica, jeśli miałbym spać w namiocie. Dzień zacząłem od długiego zjazdu do miasteczka Granby przez przełęcz Milner. Już o 10:00 miałem ponad 60 km i 48 do przełęczy Berthroud. Trochę się cofam, ale to już ostatnia zaplanowana przełęcz w Colorado powyżej 3000 m n.p.m. Czas ruszyć bardziej na północ w stronę Wyoming. Na przełęcz wjeżdżało mi się o niebo lepiej niż wczoraj. Bez wysiłku na Berthroud Pass zameldowałem się o 17:00, mając przejechane ponad 110 km. Osiem kilometrów niżej, niedaleko szlaku trailowego, rozbiłem namiot i odpoczywałem do wieczora. Pogoda idealna na camping. Prawdopodobnie po jutrze będę miał darmowy nocleg :) Zarejestrowałem się w serwisie Warmshowers. Podobno o wiele lepszym niż Couchsurfing i tylko dla rowerzystów. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

26. 06. 2013 r. - Berthoud Pass - Kremmling – 101.5 km
Do darmowego noclegu w Steamboat Springs jest około 170 km, więc musiałem podzielić to mniej więcej na pół. Dziś dłuższy etap, jutro krótszy. Tyle, że pierwsze 100 km zrobiłem dziś do 14:00 i zastanawiałem się, czy do wieczora zdążyłbym dojechać do Steamboat Spr. W Kremmling byłbym jeszcze szybciej, ale po drodze złapałem flaka, niestety w tylnym kole z nową oponą i dętką. Tutejsze drogi dziurawe może i nie są, ale na poboczach, którymi zazwyczaj jeżdżę, jest sporo śmieci i małych kamyczków, na które od czasu do czasu niestety najadę. Z Winter Park przez Granby aż do Kremmling miałem z góry lub płasko i nawet wiatr nie przeszkadzał, więc szybka setka zrobiona z niezłą średnią 20.8 km/h z przewyższeniem 350 m w górę. Zamiast szaleć, zrobiłem sobie luźne popołudnie w saloonie w Kremmling. Lody, kawa, WiFi, zdjęcie z misiem, czyli typowe saloonowe atrakcje znane z filmów z dzikiego zachodu.

Fot. Damian Drobyk

Posiedziałem, odpocząłem, nadrobiłem mailowe zaległości i późnym popołudniem za Kremmling zacząłem szukać miejsca na nocleg. Kilka kilometrów dalej zjechałem w szutrową drogę i na sporej polanie przećwiczyłem szybkie rozbijanie namiotu. Szybkie, ponieważ musiałem stoczyć małą wojnę z komarami, które w ilości kilkudziesięciu zaczęły kąsać po całym ciele. Po kilku minutach siedziałem już w namiocie i brałem odwet za wszystkie ukąszenia. Kilkanaście komarów dostało się do środka, więc urządziłem sobie małe polowanie. Damian vs komary 1:1. Jutro szybkie dwie przełęcze niedaleko siebie poniżej 3000 m i długi zjazd do Steamboat Springs.

Fot. Damian Drobyk


27. 06. 2013 r. - Kremmling - Steamboat Springs – 95 km
Plan na dziś był bardzo prosty. Zdobyć dwie łatwe przełęcze, zjechać do Steamboat Springs i znaleźć darmowy nocleg u Suzi. Przełęcze zdobyłem do 9:00. Pierwsza Muddy Pass bardzo łatwa, druga, a raczej dwie drugie, również. Dwie, ponieważ Rabbit Ears Pass (Królicze Uszy) to tak naprawdę dwuwierzchołkowa przełęcz, podzielona na część wschodnią i zachodnią na odcinku kilku kilometrów. Sądziłem, że właśnie dlatego wybrano taką nazwę dla tej przełęczy, jednak niedaleko znajduje się szczyt o nazwie Rabbit Ears Peak, na którym jest skala przypominająca królicze uszy. Zjazd do Steamboat Springs był o tyle ciekawy, że nie musiałem używać hamulców, zjeżdżając w dół. Droga jest tak wyprofilowana, a zakręty, a właściwe jeden nawrót, tak łagodne, że do samego dołu można czerpać radość z długiego i szybkiego zjazdu. Na najdłuższej prostej o nachyleniu 7% uzyskałem na obładowanym Instinctie największą, jak do tej pory, prędkość maksymalną – 65.5 km/h. Steamboat Springs, jak sama nazwa wskazuje, znane jest z produkcji statków parowych oraz gorących źródeł. W mieście znajduje się również skocznia oraz trasy narciarskie. Mi jednak poprzez serwis Warmshowers udało się znaleźć darmowy nocleg u Suzi oraz jej przyjaciółek. Po śniadaniu i kawie w FF udałem się pod wskazany adres, gdzie czekała na mnie wygodna kanapa, WiFi, prysznic, możliwość skorzystania z pralki oraz kolacja :) Popołudniu, po dłuższym odpoczynku i kiedy nie było już tak upalnie, podjechałem jeszcze do sklepu po lody i wyszła nawet niezła dzienna liczba kilometrów. Wieczorem pożegnałem się z dziewczynami, bo rano chciałem wyjechać wcześnie, ponieważ czekał mnie ciężki dzień.

Fot. Damian Drobyk

28. 06. 2013 r. - Steamboat Springs - Mountain Home – 127 km, 1800 m w górę
Rano skorzystałem z okazji i zjadłem śniadanie w normalnych warunkach. Chwilę po siódmej podjechałem jeszcze do marketu na zakupy i skierowałem się na drogę numer 60 do przełęczy Buffalo. Do końca nie byłem pewien, którą drogę do Wyoming wybrać, miałem trzy warianty, a oczywiście zdecydowałem się na najtrudniejszy. Ze Steamboat Spr. do Buffalo Pass było 22 km i około 1100 m w górę. Początek podjazdu jest asfaltowy, potem nawet dobra droga utwardzona, następnie szuter i pod sam koniec kamienie. Mniej więcej do połowy podjazdu zdarzały się odcinki o nachyleniu do 14-15%, więc całkiem sporo. Im bliżej przełęczy, tym podjazd się wypłaszczał, a nawet kilka razy było lekko z górki. Na przełęczy zabrakło znaku z nazwą i wysokością przełęczy, ale za to tuż obok znajduje się pięknie położone jeziorko Buffalo Lake. Kilka kilometrów za przełęczą natrafiłem na zamkniętą bramę na drodze. Dziwne, ponieważ nie było informacji, że droga jest zamknięta. Przynajmniej miałem spokój z samochodami. Przez te kilka godzin w lesie minęło mnie może pięć aut. Z przełęczy zjechałem do doliny rzeki N. Platte - długiej i szerokiej na kilkadziesiąt kilometrów, na wysokości około 2500 m n.p.m, dookoła otoczoną górami. Ponieważ znów zrobiło się upalnie, a deszczu już dawno nie widziałem, zrobiłem sobie mały prysznic połączony z myciem zakurzonego roweru po szutrowej przełęczy. Przed bramą jednego z rancz natrafiłem na zraszacze trawy. Tak jak stałem, wjechałem pod chłodzący prysznic. W kilka chwil byłem cały mokry, a rower czysty. Niestety, kilkanaście minut później o mokrych spodenkach i koszulce nie było mowy. Kolejne ukojenie znalazłem w miasteczku Walden. Schowałem się w restauracji i sączyłem napój w lodem. Kolejne kilometry pokonywałem nawet szybko ze średnią prędkością 18-20 km/h. Późnym popołudniem już nie było tak gorąco. Pod wieczór, po trzech tygodniach spędzonych w Colorado, przekroczyłem granicę stanu i wjechałem do Wyoming. To już szesnasty stan, do którego zawitałem. W pierwszej osadzie w Wyoming - Mountain Home - wstąpiłem jeszcze do baru na mrożoną herbatę z lodem i kilka kilometrów dalej, w lesie, rozbiłem namiot. Noc zapowiada się ciekawie. Krowy muczą, a jelenie ryczą w oddali.

Fot. Damian Drobyk

29. 06. 2013 r. - Mountain Home - Saratoga – 142 km
Noc bardzo ciepła, mimo wysokości ponad 2700 m. Spakowałem się jeszcze przed 7:00 i ruszyłem w drogę. Najpierw 200 mw górę, potem 600 m w dół. Zamiast jechać do Laramie znalazłem skrót przez Albany do Centennial. Droga szutrowa, ale jechało się nieźle. W Centennial, z braku sklepu i przeciągu w sakwach, wstąpiłem do restauracji na śniadanie i 1.5 l izotonika. W południe w nogach było już ponad 55 km, a do przełęczy 19 km i 800 m w górę. Wychodząc z restauracji, spotkałem Jasona. Urodzonego w Hong Kongu i mieszkającego po części w Tokyo i Denver chłopaka. Praktycznie do przełęczy jechaliśmy razem. Trochę pogadaliśmy, powymienialiśmy się informacjami. Droga do przełęczy dzięki temu znacznie się skróciła. Przełęcz Snowy Range Pass to - muszę przyznać - jedna z najładniejszych przełęczy, które do tej pory zdobyłem w Górach Skalistych. Na jej szczycie znajduje się punkt widokowy na piękne i szerokie pasmo wierzchołka Medicine Bow Peak oraz na rozległą panoramę na Wyoming i Colorado. Wydaje mi się, że przełęcz Snowy Range to najwyższa przełęcz drogowa Wyoming, ale tą informację muszę jeszcze sprawdzić. Pierwsza zdobycz w Wyoming i od razu najwyższa ;) Na przełęczy pożegnałem się z Jasonem i zacząłem zjazd do miasta Saratoga w poszukiwaniu marketu.

Fot. Damian Drobyk

Zjazd trochę mi się dłużył. W pewnym momencie nawet tak zachciało mi się spać, że aż musiałem się zatrzymać, żeby nie zasnąć na siodełku. Do Saratogi zjechałem po 18:00, znalazłem market, zrobiłem zakupy i parę kilometrów dalej trafił się fajny nocleg bez rozkładania namiotu. Murowany, zadaszony punkt do obserwacji zwierzyny wodnej. Miejsce do siedzenia (leżenia, spania), widok na góry i jeziorko oraz schronienie przez wiatrem i prawdopodobnie deszczem. Nawet bardzo się zachmurzyło, może wreszcie spadnie trochę wody z nieba. Mimo bliskiej odległości do zbiornika wodnego, o dziwo nie ma komarów, które dokuczały mi przez ostatnie kilka dni.

Fot. Damian Drobyk

30. 06. 2013 r. - Saratoga - Jefferson City – 196.5 km, 19.9 śr, 9:51:35, 909 m w górę
Mimo wybornego miejsca do obserwacji zwierząt i zjawisk pogodowych poza zachmurzeniem i kilkoma piorunami za dużo deszczu nie spadło w nocy. Wyruszając po 6:00, spotkałem parę emerytów Barbarę i Jeffa, którzy przemierzali stanu z New Jersey do Oregonu. Do popołudnia trzymaliśmy się mniej więcej w zasięgu wzroku, kilkanaście kilometrów przed Muddy Gap rozdzieliliśmy się na dobre. Wcześniej spotkaliśmy jeszcze Jessice, która z kolei jechała na wschodnie wybrzeże. Przy okazji spotkania trzech różnych wypraw można było zrobić przegląd konkurencyjnych przyczepek rowerowych. Burley, Bob oraz Extrawheel w jednym miejscu. Nieskromnie muszę przyznać, że mój Extrawheel nie dosyć, że najlżejszy, to jeszcze można powiedzieć, że wygląda najlepiej. Przez najniższą, jak do tej pory, przełęcz w USA - Muddy Gap -  przejechałem po 17:00 ,mając prawie 140 km. Na stacji paliw tuż za przełęczą uzupełniłem płyny, wodę, odpocząłem chwilę i drogą 287 ruszyłem na zachód w kierunku Lander. Niezdecydowany do tej chwili wiatr z całą siłą zaczął wiać mi w plecy. Z łatwością zacząłem utrzymywać prędkość powyżej 30 km/h. Przez kolejne dwie godziny zrobiłem prawie 60 km, a średnia prędkość dzienna wzrosła do prawie 20 km/h. Dzień zakończyłem na rekordowych, jak dotąd, 196 kilometrach na kontynencie amerykańskim, 12 km przed Sweetwater. Gdyby nie zbliżająca się burza i zmrok, zapewne pękłoby 200 km. Nic straconego, zapewne będzie jeszcze nie jedna okazja na poprawę tego rezultatu.

Tekst i zdjęcia: Damian Drobyk

O wyprawie pisaliśmy również tutaj >>

Więcej informacji na stronach:
http://www.damiandrobyk.pl/Ameryka2013.html
http://americanexpedition.wordpress.com