Ceneria.pl   |   Testeria   |   Turystyka • trekking • wspinaczka   |   Rowery i sprzęt rowerowy   |   Sprzęt narciarski i odzież narciarska   |   Sport i rekreacja
Ceneria logo

Strona główna   »  
Testeria   »  

HTC Author American Expedition 2013 - gejzery, bizony i niedźwiedzie

Wieczorem przeszły dwie chmury, z których trochę popadało, trochę pogrzmiało i pobłyskało. Rano nie czułem większego zmęczenia niż zwykle. Przeważnie potrzebuję kilka kilometrów na to, żeby się rozkręcić. W Sweetwater, miasteczku, do którego miałem 12 km, największą atrakcją była Rest Area.
Reklama
 

01. 07. 2013 r.  - Jefferson City - Riverton – 119  km


Wieczorem przeszły dwie chmury, z których trochę popadało, trochę pogrzmiało i pobłyskało. Rano nie czułem większego zmęczenia niż zwykle. Przeważnie potrzebuję kilka kilometrów na to, żeby się rozkręcić. W Sweetwater, miasteczku, do którego miałem 12 km, największą atrakcją była Rest Area. Gdybym wczoraj wiedział, że są tu takie luksusy, to te 12 km wykręciłbym wczoraj. Z takim wiatrem jak wieczorem to w sumie dwadzieścia minut. Dziś, niestety, już wiatr nie sprzyjał. Priorytetem było dziś dojechać do pierwszego miasta Lander i uzupełnić zapasy wody i jedzenia, a potem zastanowić się, co dalej. Po głowie chodziła mi historyczna przełęcz South Pass, do której miałem ponad 70 km w przeciwnym kierunku. Nie miałem jednak ochoty wracać się aż tak daleko i dwa razy pokonywać tego samego odcinka w upale, więc odpocząłem tylko chwilę w FF i ruszyłem w stronę Riveton z nadzieją na darmowy nocleg. Niestety w Riverton z noclegiem nie wyszło, ale za to dostałem wiadomość, że czeka na mnie miejsce do spania, kolacja, prysznic oraz możliwość zrobienia prania w kolejnym mieście  -Thermopolis - do którego dojadę jutro. Tymczasem po zakupach zaraz za Riverton zaszyłem się na noc w niewielkim lesie w namiocie. Komary znów trochę mnie pokąsały, coraz więcej czerwonych krostek na mojej skórze.

Fot. Damian Drobyk

02. 07. 2013 r. - Riveton - Thermopolis - 97 km


Wydawało mi się, że w nocy trochę pokropiło, ale byłem tak zaspany, że do końca nie jestem pewien. Rano obudziłem się wypoczęty, a temperatura jeszcze przed 7:00 wynosiła 15 st. C. Komary na szczęście o poranku nie kąsają tak bardzo jak wieczorem, więc w normalnym tempie mogłem złożyć namiot. W kolejnym miasteczku - Shoshoni - na stacji paliw kupiłem kawę i na zacienionej ławce obok rozłożyłem ołtarzyk i zjadłem śniadanie. Dalsza część trasy przypominała przejazd po pustyni, gdyby nie zbiornik wodny Boysen, w którego okolicach można było dopatrzeć się trochę zieleni.

Fot. Damian Drobyk

Zjechałem już na wysokość około 1500 m n.p.m., i mimo że kieruję się na północ, to wciąż jest upalnie. Chwilami wydaje mi się, że jedynie wiatr wiejący z północy jest trochę chłodniejszy. Do Thermopolis dojechałem po 13:00. Według informacji z mapy znajdują się tu największe na świecie gorące źródła. Po chwili odpoczynku w klimatyzowanej restauracji podjechałem zobaczyć te gorące cuda. Kilka basenów, źródeł, strumieni i ciekawa forma skalna utworzona przez płynącą tu od tysięcy lat wodę. Wszystkie wodne atrakcje w Thermopolis udostępnione są za darmo. Po zwiedzaniu źródeł udałem się pod wcześniej wskazany adres na spotkanie z Chrisem i jego rodziną. Chris poprzez serwis Warmshowers zaoferował mi miejsce do spania. I tak w domu Chrisa na kolację dostała mi się pizza, a sala kinowa została lekko zmodyfikowana na pokój sypialniany.

03. 07. 2013 r. - Thermopolis - Meadow Lark Lake - 131 km


Po nocy na wygodnym materacu i dobrym śniadaniu z ochotą ruszyłem w stronę kolejnej wysokiej przełęczy w Wyoming. Od 7:00 do 10:00 wykręciłem ponad 50 kilometrów, zanim jeszcze zrobiło się upalnie. Za miastem Worland niestety mój licznikowy termometr wskazywał już tylko powyżej 40 st. C. Przez cały dzień spotkało mnie jednak kilka miłych rzeczy i jedna zła. Najpierw zatrzymał się facet, pytając, czy nie potrzebuję wody, potem Azjata z rodziną bardzo chciał ze mną zdjęcie, ponieważ interesuje się długodystansowymi podróżami rowerowymi, w miasteczku Tensleep nie musiałem płacić za mrożoną herbatę, a na koniec dnia od pary z Iowa dostałem ciastka i garść słodkich czereśni. Niestety chwila nieuwagi na zjeździe zaowocowała poważnymi kłopotami technicznymi. Pędząc w dół z prędkością około 40 km/h, nie zauważyłem dziury w drodze, w którą wjechałem wszystkimi trzema kołami. W skutek czego zaliczyłem dwa flaki i pękniętą obręcz w tylnym kole. Z flakami sobie poradziłem za pomocą łatek, ale obręcz będę musiał niestety wymienić na nową w najbliższym mieście.

Fot. Damian Drobyk

Od Tensleep zaczął się w końcu podjazd na przełęcz Powder River. Z tą lekko pękniętą obręczą musiałem jechać bardzo ostrożnie, całe szczęście, że nie pękła całkiem - tylko w kilku miejscach widać pojedyncze rysy, a w jednym miejscu większe pęknięcie. Mimo „kolebocącego” koła udało mi się dojechać aż na wysokość 2700 m, a do przełęczy zostało tylko 18 km. Nocleg znalazłem w Willow Park, niby z zakazem campingowania, ale nikogo oprócz mnie nie było, więc schowałem się między ławkami, kiedy zaczynało robić się ciemno.

04. 07. 2013 r. - Meadow Lark Lake - Buffalo - 94 km


Rano 8 st. C, prawie udało mi się zmarznąć. Po wczorajszym upale to wspaniałe uczucie. Do przełęczy Powder River Pass dojechałem już tuż po ósmej. Spodziewałem się szybkiego zjazdu do Buffalo, żeby znaleźć sklep rowerowy i wymienić obręcz, jednak droga prowadziła raz w dół, a raz w górę, że sumując podjazdy możnaby wjechać na całkiem sporą kolejną przełęcz. W okolicach południa w końcu udało mi się dojechać do Buffalo. Zakupy, obiad i odpoczynek się udały, jednak sklepu rowerowego nie znalazłem. Ruszyłem więc dalej w kierunku kolejnego, większego miasta Sheridan. Kiedy tylko wjechałem na jedyną drogę prowadzącą do Sheridan, międzystanową I90, przede mną zatrzymał się samochód, z którego wysiadła kobieta, która widziała mnie wczoraj w Tensleep. Z okazji święta 4 lipca zaprosiła mnie na celebrowanie tego ważnego dla Amerykanów dnia nad jeziorem Lake Desmet, gdzie czekała cała jej rodzina. Oczywiście z przyjemnością przyjąłem zaproszenie, było mi to nawet na rękę, ponieważ do Sheridan dojechałbym prawdopodobnie popołudniu tuż przed zamknięciem sklepów, a tak jutro rano dojadę do Sheridan i do południa myślę, że uda się wymienić obręcz. Z Brendą i jej dwudziestoosobową rodziną najpierw odpoczywaliśmy nad jeziorem, a potem na RV Park było wielkie świąteczne żarełko - bardziej w stylu meksykańskim niż tradycyjnym amerykańskim. Zabawę i resztę wieczoru popsuła niestety pogoda.

Fot. Damian Drobyk

Zerwał się silny wiatr, przeszła ulewa oraz burza. W sumie niepotrzebnie tak wcześnie rozbijałem namiot razem ze wszystkimi. Porywisty wiatr niestety złamał jeden z kijków i jutro muszę kupić albo same kijki, albo nowy namiot. Za dużo ostatnio tych niespodziewanych wydatków, więc znów bardziej będzie trzeba zacisnąć pasa. Dobrze, że przynajmniej mam szczęście z darmowymi noclegami i nie muszę wydawać pieniędzy na motele. Prawdopodobnie kolejny nocleg czeka mnie w Jackson, a następny w Bozeman. Tymczasem 4 lipca śpię w sali konferencyjnej ośrodka Lake Desmet. Ciepło, sucho i miękko.

05. 07. 2013 r.  - Buffalo - Burgees Jct - 104 km

Rano przy śniadaniu wszyscy się śmiali, że na tej całej ulewne wyszedłem najlepiej, ponieważ spałem w największym pokoju w ośrodku. Zaraz po śniadaniu i wspólnym zdjęciu międzystanową I90 ruszyłem w kierunku Sheridan, z nadzieją na zakup nowej obręczy i namiotu. Z namiotem poszło szybko, mimo że nie udało się kupić samych kijków. Niestety obręczy nie dostałem. W jedynym sklepie rowerowym w Sheridan nie mieli obręczy pasującej do mojego roweru. Chłopaki w serwisie byli chyba jeszcze trochę rozleniwieni wczorajszym świętem, ponieważ kiedy zaproponowałem, żeby zamienili mi obręcze z przedniej na tylną i odwrotnie, stanowczo mi to odradzili, a przecież największy ciężar spoczywa na tylnym kole. Cóż, kolejna szansa na naprawę roweru za około 200 km w miastach Powell lub Cody.

Fot. Damian Drobyk

W Sheridan do następnego celu, przełęczy Granite Pass ,jest około 88 km. Nie pozostało nic innego, jak podjechać jak najbliżej i najwyższej celu, a jutro rano zdobyć przełęcz. W Dayton miałem przymusowy odpoczynek na dosyć mocny opad. Odzwyczaiłem się od deszczu, a tu nagle w dwa dni pod rząd leje się z nieba. Z 1100 m wjechałem na ponad 2300 m, gdzie na pięknej polanie z widokiem na drogę i góry rozbiłem nowy namiocik. Do przełęczy 38 km, ale przynajmniej wysokość mam niezłą. Jutro w planie zdobycie Granite Pass, zjazd do skrzyżowania, wjazd na szczyt Medicine Wheel i być może zjazd aż do miasteczka Lovell. O 22:00 znów zerwał się wiatr i zaczęło padać.

06. 07. 2013 r. - Burgess Jct - Byron - 153 km

Rano przespałem budzik i obudziłem się kwadrans przed ósmą. Dziwne, że tak przysnąłem, ponieważ nie czułem się bardzo zmęczony. Zwinąłem namiot i zacząłem dalszy podjazd. Wczoraj wykonałem najcięższą robotę, wjeżdżając tak wysoko. Po drodze do przełęczy Granite Pass udało się wypić poranną kawę w górskim resorcie. Od skrzyżowania głównych dróg do Granite Pass podjazd jest bardzo łagodny i prosty. Po zdobyciu przełęczy musiałem wrócić się kawałek do skrzyżowania i dalej kierować się do następnego celu. W planach miałem wjazd na 2900 m na miejsce kultu Indian zwane Medicine Wheel, ale zabrakło na to czasu i jedzenia w sakwach. Poza tym zbliżała się burza, no i musiałem uważać na obręcz, a droga na szczyt szutrowo kamienista. Wcześniej przejechałem najwyższy punkt drogi numer 14, więc tuż przed zjazdem do Lovell zrobiłem sobie zdjęcie przy tablicy informującej i ostrzegającej o stromym zjeździe. Skoro szczyt tuż obok nazywa się Medicine Peak, a indiański krąg Medicine Wheel, to miejsce przy tablicy nazwałem Medicine Pass.

To już kolejna (nie) przełęcz, która przełęczą być powinna.
Zjazd do Lovell okazał się bardzo ekscytujący z kilku względów. Górna część drogi w dół to 10% nachylenie z ostrymi zakrętami, a dolna część to dwie kilkukilometrowe proste z minimalnym spadem. Na jednym z odcinków rozpędziłem się do 67.4 km/h, co jest moim nowym rekordem w USA na Instincie z sakwami. Na dystansie kilkunastu kilometrów w ekspresowym tempie zjeżdża się z ponad 2700 m na około 1100 m do jeziora Big Horn, przez które prowadzi ponad kilometrowy most, oczywiście prosty jak strzała. Podczas zjazdu mogłem obserwować burzę, która akurat przechodziła obok, jednak o drugą burzową chmurę otarłem się na wspomnianym moście. Do miasta Lovell dotarłem po 19:00, gdzie uzupełniłem zapasy jedzenia. Nocleg po 154 km za miasteczkiem Byron przy starej szopie. Jutro niedziela, więc pewnie sklepy rowerowe w Powell i Cody pozamykane.

07. 07. 2013 r. - Byron - Cody

Tym razem obudziłem się grubo przed budzikiem. Za piętnaście szósta zwijałem już namiot, a w Powell - 20 km dalej - byłem tuż po 7:00 i cieszyłem się poranną kawką. Tak jak myślałem, sklep rowerowy w Powell w niedzielę zamknięty. Podjechałem więc kolejne 45 km dalej do większego miasta Cody. Tutaj również jedyny sklep rowerowy nieczynny. Nie pozostało nic innego, jak poczekać do jutra do 10:00, czyli do otwarcia sklepu. Mam tylko nadzieję, że w tym sklepie uda się kupić i założyć nową obręcz. Na coraz bardziej pokrzywionej i popękanej przejechałem już grubo ponad 500 km. Kolejny sklep dopiero w Jackson, do którego mam ponad 300 km, więc raczej nie mogę ryzykować dalszej jazdy. Obręcz i tak w każdej chwili może pęknąć. W Cody byłem już w południe, a do jutra sporo czasu, postanowiłem więc znaleźć tani nocleg. Niestety hostel został akurat zamknięty, a ceny motelów w okolicach 100 USD. Pozostaje do jutra koczować w fastfooddzie i parku obok, w którym oczywiście jest wyraźny zakaz "Camping Prohibited". Tak czy inaczej prawie cały dzień stracony przez jeden mały błąd. Przynajmniej nogi odpoczną, mam też czas na porządki w sakwach, przesmarowanie napędu i nadrobienie zaległości mailowych.

Fot. Damian Drobyk

08. 07. 2013 r. - Cody - Campground - 114 km, 1850 m w górę, 69.7 km/h max.


Obudziłem się punkt 6:00, a ponieważ mocno wiało i trzęsło namiotem, szybko się zwinąłem i chwilę potem, w oddalonym o niecałe 2 km FF, piłem już kawę, czytając poranne informacje z Polski. Przesiedziałem tak do 9:30, kiedy to udałem się pod sklep rowerowy. Chwilę potem przyjechał kierownik sklepu. Oczywiście nikt nie chciał się bawić w zaplatanie koła i zaproponowano mi nowe. Do wyboru miałem tylko dwa w rozmiarze 622/700, z czego jedno było zbyt drogie, a w dodatku pod v-brake. Drugie i tak o wiele za drogie - to jakiś wynalazek na piaście Shimano Nexave i obręczy pod v-brake Mavic A119. Okaże się w trasie, jak się spisze to cudo. W każdym razie po dziesiątej miałem już założone koło i mogłem w końcu wyjechać z Cody. Ponieważ była okazja, dokupiłem jeszcze oponę do przyczepki, stara opona zaczęła się już strzępić, a poza tym zawsze mogę oponę przyczepkową użyć jako zapas. Po sporych zakupach w markecie chwilę po 11:00 wyjechałem z Cody drogą 120 w kierunku następnego celu, jakim była przełęcz Dead Indian Pass. 300 metrów w górę, 200 metrów w dół i 39 km dalej byłem już na głównej drodze do przełęczy, do której było tylko 21 km.

Fot. Damian Drobyk

Po drodze spotkałem francuza Girou na rowerze poziomym, który zmierzał do Oregonu, a kawałek dalej dostałem zimną herbatę w puszce od człowieka w camperze. Podczas całego podjazdu, a potem zjazdu, mogłem podziwiać widoki na przeróżne rodzaje i kolory skał. Najbardziej jednak podobała mi się „skała stół” podobna do Szczelińca w Sudetach, ale zdecydowanie wyższa. W międzyczasie przeszła burza z ulewą i gradobiciem. Dawno nie dostałem lodowymi kulkami po uszach. W kilka minut byłem zupełnie przemoczony, a temperatura obniżyła się na chwilę do 12 st. C. Po całym upalnym dniu było to jednak bardzo przyjemne uczucie. Po godzinie byłem już prawie suchy, z wyjątkiem butów, które wyschły do rana. Nocleg na campingu za free, jednak ponownie musiałem stoczyć bitwę z chmarą komarów.

09. 07. 2013 r. - Campground - Yellowstone Park - 120 km


Od rana miałem strasznego lenia w nogach i ogólnie nie kręciło się dobrze. Z campingu na przełęcz miałem 33 km i 1200 m w górę. Na siodełku usiadłem chwilę po 7:30, a na przełęczy zameldowałem się po 14:00. Ponad sześć godzin jechać 30 kilometrów to zdecydowanie za długo. Niby zmęczenia nie czuję, ochota do jazdy jest, a z przełęczą Beartooth Pass męczyłem się strasznie. Widoki z samej przełęczy fantastyczne, udało mi się nawet dostrzec niedźwiedzi ząb na skalnej grani kilka kilometrów od przełęczy. Sama przełęcz jest dwuwierzchołkowa, więc nie wiedziałem za bardzo, która część jest wyższa, a znaków nie było, to musiałem wjechać na oba. Beartooth to najwyższa drogowa przełęcz Wyoming, a długi i szybki zjazd był jedynym momentem odpoczynku od chmary krwiożerczych komarów. Pod wieczór udało mi się jeszcze wjechać na chwilę do Kontakt, zdobyć pierwszą przełęcz w Montanie, o której istnieniu nie miałem pojęcia oraz zwiedzić Cooke City. Zaraz za Cooke City droga ponownie poprowadziła mnie do Wyoming i dalej do Parku Yellowstone, gdzie tuż przed zmrokiem zatrzymałem się na polu namiotowym za 5 USD. Za sam wjazd do parku również musiałem zapłacić 12 USD.

Fot. Damian Drobyk

10. 07. 2013 r. - Campground - Canyon Village - 120 km, 1450 m w górę
Zaraz po wyjechaniu z pola namiotowego przy drodze spotkałem bizona pasącego się na łące. Z każdym kolejnym kilometrem w głąb doliny rzeki Lamar bizonów było coraz więcej, a gdzieniegdzie mogłem też dostrzec antylopy. Podobno w tej części parku można też zobaczyć wilka, jednak na takie spotkanie raczej nie mam ochoty. Przez kolejne kilka godzin jazdy do osady Roosvelt Tower przejechałem niedaleko setek bizonów, które często przechodziły przez drogę w odległości 5-10 metrów ode mnie. Spodziewałem się, że buffalo są trochę większe, ale mimo wszystko to piękne i duże zwierzęta. W Roosvelt Tower kupiłem tylko kawę i dwa batoniki. Ceny kosmicznie wysokie, a w sklepie dużego wyboru nie ma. Dobrze, że wodę mam za darmo, do której wsypuję tylko liofilizowany koncentrat izotoniczny. Z RT udałem się do Mammoth Hot Springs. 30 kilometrów nawet szybko poszło. W tej części parku Yellowstone w przeważającej liczbie występują jelenie, sarny i antylopy. Jedna sarna spacerowała sobie po centrum Mammoth, nie zważając na ludzi, samochody i skierowane na nią obiektywy aparatów. Zaraz za Mammoth znajdują się widoczne z daleka gorące źródła z charakterystyczną skałą przypominającą maczugę oraz pięknymi białymi kaskadami. Za Mammoth czekał mnie krótki, ale dosyć stromy podjazd do przełęczy Kingman Pass, za którą zrobiło się bardzo płasko. W tej części parku dostrzec mogłem pierwsze gejzery, gejzery błotne oraz inne dymiące i ziejące siarką otwory do wnętrza ziemi.

Fot. Damian Drobyk

Na drodze natknąłem się na spory korek, który oczywiście starałem się ominąć między samochodami.
Okazało się, że sprawcą całego zamieszania był nieduży miś brązowy, który zajęty był wykopywaniem pożywienia i za nic miał dziesiątki aparatów skierowanych na siebie. Po południu dojechałem do osady Canyon, w której spotkałem Piotra z rodziną. Piotr zaproponował, abym przyłączył się do jego rodziny i tak drugi nocleg w Yellowstone spędziłem w miłym towarzystwie przy ognisku z polską kiełbasą z Chicago.

11. 07. 2013 r. - Canyon Village - Bridge Bay - 124 km


Dzień rozpoczęty od jajecznicy z boczkiem i kawy. Po śniadaniu, wspólnym zdjęciu i pożegnaniu z Piotrem i jego rodziną musiałem się wrócić kilka kilometrów do kolejnej przełęczy. Z Canyon na Dunraven Pass jest tylko 10 km i 250 m przewyższenia. Po niecałej godzince stałem już przy tablicy z nazwą i wysokością zdobytego celu. Potem szybki zjazd z powrotem do Canyon, gdzie kawałek dalej czekała mnie jedna z największych atrakcji parku, Wielki Kanion Parku Yellowstone wraz z ogromnym wodospadem Lower Falls. W sumie nie wiem, co bardziej mi się podobało, wodospad czy głęboki kanion z postrzępionymi skałami. Ponieważ droga do punktu widokowego na wodospad była jednokierunkowa, ponownie wróciłem do Canyon. Po kolejnych dwudziestu kilometrach byłem już przy jeziorze Yellowstone, gdzie kierowałem się na przełęcz Sylvan. W tej części parku widać było skutki niedawnego pożaru lasu. Przez wiele kilometrów przejeżdżałem obok smutnych resztek lasu, popalonych i powalonych drzew oraz kompletnej ciszy bez zwierząt i ptaków. Przygnębiający widok, pożar zapewne spowodowany został przez piorun, a nie z winy człowieka.

Górna część drogi do przełęczy była już piękna, jak z resztą cały Park Yellowstone. Pod samą przełęczą znajdują się dwa małe, ale bardzo ładne jeziorka. Podczas zjazdu trochę popsuła się pogoda, zachmurzyło się i zaczęło mocno wiać. W kolejnej osadzie Lake zrobiłem nieduże zakupy i zacząłem rozglądać się za miejscem do spania. Parę mil dalej, jak na życzenie, znalazłem pole namiotowe. Nocleg 6.80 USD, ale przynajmniej bezpiecznie. Na campingu spotkałem Przemka, który przemierza USA na motorze. Oczywiście rozbiłem się obok namiotu Przemka i znów można było trochę pogadać po polsku. Niestety chwilę potem zaczęło padać i trzeba było się chować w namiocie.

12. 07. 2013 r. - Bridge Bay - Moran Jct - 170,5 km, 1400 m w górę


W nocy dla odmiany trochę popadało, a rano jak zwykle piękna pogoda. Przemek podzielił się ze mną śniadaniem i po 7:00 ruszyłem w dalszą drogę. Pierwsze 30 km droga prowadziła mnie wzdłuż największego w Wyoming jeziora Yellowstone. Kolejny odcinek to prosty podjazd do przełęczy Craig Pass oraz zjazd do najbardziej znanego i regularnego gejzera Parku Yellowstone - Old Faithfull. Znów miałem sporo szczęścia, dokładnie osiem minut po moim przyjeździe gejzer wystrzelił na kilka metrów w górę ogromne ilości wody oraz pary wodnej. Takie zjawisko można obserwować 17 razy dziennie. Oczywiście tą największą atrakcję oglądała spora grupa publiczności, która w liczbie kilkuset zasiadła wokół gejzera na ławkach. Całe przestawienie trwało około 2-3 minuty, a sam gejzer uchodzi za bardzo punktualny i powtarzalny. Był to jedyny gejzer, jaki do tej pory widziałem, ale muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczony siłą i wysokością, na jaką wyrzucana jest woda w górę. Po zakończeniu widowiska zmuszony byłem zrobić małe zakupy w sklepie należącym do parku. Za kilka batoników, czekoladę i bułkę zapłaciłem ponad 7 USD. Potem jeszcze napój izotoniczny z dolewką za ponad 2 USD i limit na zakupy wyczerpany, a tak naprawdę nie kupiłem nic, czym mogłem się najeść. Im szybciej dojadę do Jackson, tym szybciej zrobię zakupy po normalnych cenach i w końcu się najem.

Fot. Damian Drobyk

Ostatnie dni to racjonowanie resztek żywności. Dobrze, że spotkałem Piotra z rodziną i Przemka, którzy podkarmili mnie trochę. Ponownie czekał mnie podjazd na Craig Pass, tym razem z drugiej strony i o nieznacznie większym przewyższeniu. Dalsza część trasy to już głównie zjazd poza granice parku Yellowstone w kierunku miasta Jackson. Po drodze złapała mnie jeszcze chmura, z której trochę popadało, oraz zatrzymałem się przy tablicy z nazwą parku, przy której obowiązkowo zrobiłem kilka zdjęć. Ponieważ jechało mi się dobrze, przeważnie po prostej lub lekko w dół, oraz ze słabym wiatrem z tyłu, dojechałem prawie do skrzyżowania dróg w Moran. Jutro zdecyduję, czy jechać na przełęcz, czy od razu do Jackson na zakupy. W sakwie tylko pasztecik, trzy kromki chleba i wielka paczka granoli Sante w rezerwie. Nocleg na starym, zamkniętym polu campingowym już na terenie parku Grand Teton.

13. 07. 2013 r. - Moran Jct - Victor - 104 km

W nocy miałem gości. Dwa misie przechadzały się niedaleko mojego namiotu. Na początku usłyszałem tylko pękającą gałąź, a potem coś jakby mruczenie. Kiedy zapaliłem latarkę i wyjrzałem na zewnątrz kilka metrów od namiotu na sporym placu, na którym się znajdowałem, stały dwa spore misie. Przyznam, że poziom stresu wzrósł mi dość znacznie pierwszy raz od naprawdę długiego czasu. Potrząsanie namiotem i kilka sygnałów dźwiękowych głośnym klaksonem na sprężone powietrze skutecznie przegoniły zwierzaki. Do rana już nic nie słyszałem, pewnie dlatego, że byłem zmęczony sporym dystansem. Rano obudziłem się jak zwykle o 6:30 na dźwięk budzika. Po siódmej zmierzałem już w stronę Jackson. Na przełęcz Togwotte nie miałem ochoty wjeżdżać ze względu na dość długi dystans oraz zbliżającą się deszczową chmurę. Po godzinie już wiedziałem, że dobrze zrobiłem, nie jadąc na przełęcz. Z niewielkiej chmury rozpętała się burza z ulewą i gradem. Praktycznie przez 50 km do Jackson lało. Przynajmniej mogłem przetestować kurtkę w ulewnym deszczu. Trochę szkoda mi było zacierającego się obrazu pięknego grzbietu gór parku Teton. Szczególnie podobał mi się jeden szczyt w kształcie korony, górujący nad pozostałymi. Po 11:00 byłem już w Jackson i suszyłem się w FF. Kurtka nawet się spisała, mokre miałem tylko rękawiczki, spodenki i buty. Rękawiczki schły na worku z namiotem, spodenki wyschły na mnie, a buty w 10 minut wysuszyłem elektryczną suszarką do rąk w toalecie. Po 12:00 wszystko miałem już suche. Trochę szkoda, że w deszczu przejechałem prawie całe Jackson i nie zrobiłem żadnej foty, bo miasteczko podobnie jak Leadville czy Durango dokładnie jak z westernu. W końcu mogłem zrobić większe zakupy w normalnych cenach w markecie i przy pięknej już pogodzie wdrapywać się na trudną przełęcz Teton Pass. Przez kilka kilometrów podjazdu nachylenie oscylowało w okolicach 10%. Wysokość rosła szybko, ale moje siły jeszcze szybciej słabły. Kilka razy musiałem zatrzymać się i odpocząć, i to nie ze względu na chęć zrobienia zdjęcia, ale przez pieczenie w mięśniach.

Fot. Damian Drobyk
Obładowany zakupami na przełęcz dotarłem po prawie dwóch godzinach jazdy. Na Teton Pass prowadzi również droga rowerowa z Jackson, która jest nieco dłuższa, ale mniej stroma. Podczas zjazdu również o nachyleniu około 10% poprawiłem rekord prędkości na Instincie z bagażami w USA do 78.7 km/h, a kilka kilometrów dalej wjechałem do siedemnastego stanu od początku wyprawy - Idaho. W pierwszym miasteczku w Idaho, Victor, miałem nadzieję na nocleg dzięki serwisowi Warmshowers. Niestety pomimo wstępnego zaproszenia nie udało mi się skontaktować z właścicielem domu w Victor. Od czego jednak ma się spory zapas szczęścia w sakwach. Podczas zwiedzania miasteczka zatrzymało się auto, z którego wysiadła kobieta i zaczęła do mnie mówić w ojczystym języku. Beata, która wraz z mężem Johnem mieszka w Victor od kilku lat, zaprosiła mnie do swojego domu. I tak nocleg w Idaho spędziłem w innym domu niż początkowo zaplanowałem. Na kolację pasta z piwem oraz kieliszek wódki z tutejszej destylarni. 35% o smaku borówek, pycha :)

Tekst i zdjęcia: Damian Drobyk

O wyprawie pisaliśmy również tutaj >>

Więcej informacji na stronach:
http://www.damiandrobyk.pl/Ameryka2013.html
http://americanexpedition.wordpress.com