Ceneria.pl   |   Testeria   |   Turystyka • trekking • wspinaczka   |   Rowery i sprzęt rowerowy   |   Sprzęt narciarski i odzież narciarska   |   Sport i rekreacja
Ceneria logo

Strona główna   »  
Testeria   »  

HTC Author American Expedition 2013 - Królewski etap na Clingmans Dome

Po wczorajszym odpoczynku od jazdy, ze względu na ulewne opady deszczu, dziś zaszalałem. Nie pierwszy raz po krótkiej regeneracji w kolejnym dniu zajeżdżam się na maxa. I tak też było dziś. Z Asheville wyjechałem tuż po siódmej.
Reklama
 

Na niebie, przez białe pierzaste obłoki przebijało się słońce. Było nawet ciepło jak na tę godzinę. Praktycznie od początku miałem lekko pod górkę. Nie sądziłem, że po drodze zaliczę dodatkowo dość wysoką przełęcz. Po około 70 km wjechałem na 1300 m i nieoznaczoną przełęcz. Końcówka to nawet 10%, więc było co kręcić. Na zjeździe w kierunku miasteczka Cherokee zatrzymałem się na zdjęcie przy napisie informującym o rezerwacie Indian z plemienia Cherokee. Kilku Indian nawet udało mi się zobaczyć w miasteczku. Chociaż samo Cherokee to głównie hotele, motele, fast foody i sklepy z pamiątkami. Co kilkadziesiąt metrów można też spotkać niedźwiedzia pomalowanego w różne wzory.

Od miasteczka zaczął się już właściwy podjazd na mój kolejny cel w Appalachach. Szczyt Clingmans Dome (2027 m) to drugi pod względem wysokości szczyt w Appalachach, najwyższy wierzchołek pasma Great Smoky Mountains oraz stanu Tennessee. Z Cherokee do szczytu jest 40 km (27 mil) i 1600 m przewyższenia. Początek jest bardzo łagodny, pierwsze kilometry to prawie płaski etap. Generalnie podjazd prosty, 4-5% na całej trasie z kilkoma trudniejszymi momentami. Dwa razy jest również nieznacznie w dół. Na całej trasie są liczne zatoczki, brakuje niestety ławek i źródełek. Woda skończyła mi się już na wysokości 1400 m, więc potem nabierałem ze strumieni.


Na górny parking dojechałem chwilę przed 19:00. O wiele skromniej tutaj w porównaniu do Mount Mitchell. Nie ma miejsca na rozbicie namiotu ani wody. Z parkingu do szczytu jest pół mili. Ostatni kawałek prowadziłem rower ze względu na zakaz jazdy. Kręciło się tu jeszcze parę osób, więc wolałem nie ryzykować. Po paru minutach doszedłem do zakręconej platformy, która prowadziła na wieżę widokową. Prawie całe niebo było błękitne, a nad szczytem Clingmans Dome wisiała jedna spora chmura, która nie pozwalała nacieszyć oczu widokiem. Cieszyć mogłem się za to ze zdobycia kolejnego ważnego podjazdu powyżej 2000 m n.p.m. Na parkingu widać było piękną panoramę najwyższej części Appalachów przy zachodzącym już pomału słońcu. Ponieważ na całej trasie w górę ani na górnym parkingu nie zauważyłem dogodnego miejsca do spania, postanowiłem zjechać prawie do samego Cherokee, gdzie znajduje się pole campingowe. Zjazd trwał ponad 40 minut, a na dole było już prawie ciemno. Sezon letni jeszcze się nie rozpoczął, więc pole było bezpłatne, chociaż było już kilka rozbitych namiotów i camperów. Szybko rozbiłem namiot, zjadłem resztki, jakie miałem na kolację i wskoczyłem do śpiworka.
30.04.2013 - 121 km - Cherokee - Murphy

Chwilę po szóstej pewnie całe pole campingowe obudziły dwa hałasujące kruki. Jeden był tak blisko i tak głośno skrzeczał, że miałem ochotę wyjść z namiotu i go przegonić. Po obudzeniu czułem się fatalnie. Wczorajsza górka i dystans mocno dały mi w kość. Wstawałem z jednym postanowieniem - dziś tylko 100 km i odpoczywam. Do południa jechało się okropnie. Każdy, nawet najmniejszy podjazd sprawiał mi sporo kłopotu. Niby więcej miałem z góry, jednak po kilkudziesięciu kilometrach wciąż byłem na wysokości, z jakiej zaczynałem dzisiejszą nierówną walkę. Do 14:00 korzystałem z każdej okazji do zatrzymania się i niejechania. Zatrzymywałem się w fast foodach, na ławkach, w parkach i innych podobnych miejscach. Przez około 20 km jechałem wzdłuż rzeki, po której pływały pontony raftingowe. Było więc na co popatrzeć. Po 16:00 trochę mocy wróciło i zacząłem jechać szybciej. Nie zauważyłem nawet, jak przekroczyłem "stówkę". W mieście Murphy zrobiłem zakupy i zacząłem rozglądać się za noclegiem. Spokojniejsze miejsce znalazłem nieopodal drogi za spalonym domem. Spora łąka pod lasem, gdzie - jak było widać - nikt nie zaglądał od jakiegoś czasu, to świetne miejsce do spania. Do zmroku pozostało jeszcze ponad godzina, więc zjadłem spokojnie kolację i okleiłem wszystkie sakwy naklejkami partnerów. Rower i przyczepa z sakwami jako całość świetnie się teraz prezentuje z kolorowymi znaczkami. Zdążyłem także przesmarować łańcuch. Po wizycie w siedzibie Finish Line mokrych chusteczek i smarów do łańcucha na każdą pogodę teraz mi nie brakuje :)

1.05.2013 - 144 km - 1275 m w górę - Murphy - Cartersville

Obudziłem się nawet wypoczęty, do południa nawet nieźle mi się jechało. 100 km do 15:00 ze zmiennym wiatrem i w pagórkowatym terenie. Kilka kilometrów po starcie wjechałem do kolejnego stanu, tym razem powitała mnie Georgia. Im bardziej jadę na południowy zachód tym mniej aut, a więcej zieleni. Nie mam nic przeciwko. Dziś tylko w okolicach miasta Cartersville jechało się okropnie pośród sporej ilości samochodów. Albo mi się wydaje albo jedzie mi się coraz lżej i szybciej. Dzisiejszy etap ukończyłem ze średnią powyżej 20 km/h, a przewyższenie wcale nie małe jak na wyjazd z gór. W sakwach pomału robi się coraz więcej miejsca. Głównie za sprawą zdrowej żywności od firmy Sante. Z zapasów, jakie miałem ze sobą, zostało już niewiele. Cóż.. jak tu nie jeść batoników Crunchy, kiedy one takie dobre. Po południu w markecie spotkała mnie miła rzecz. Pastor, który widział mnie kilka kilometrów wcześniej, zagadnął do mnie i wręczył mi mały krzyżyk na drogę, życząc bezpiecznej podróży. Po 140 km stwierdziłem, że na dziś wystarczy jazdy. Za miastem Cartersville zjechałem w boczną leśną drogę i szybko znalazłem ciche miejsce na nocleg. Do Teksasu jeszcze 1200 km. Zastanawiam się, czy nie wsiąść w pociąg lub okazję i nie podjechać kawałek. Nie lubię takich płaskich etapów. Chciałbym być już w Colorado i górach Skalistych.

2.05.2013 Cartersville - Ashville - 172 km, 868 m w górę

Bardzo udany dzień z kilku względów. Przejechałem ponad 100 mil z niezłą średnią, choć już nie było aż tylu podjazdów jak przez ostatnie kilka dni. Na dobre pożegnałem Appallachy i znów zmieniłem stan. Na początku dnia przywitała mnie Alabama :) Mówi się, że wszystkie stany USA różnią się od siebie i nie ma dwóch takich samych. Coś musi w tym być, ponieważ nawet ja dostrzegam małe zmiany pomiędzy kolejnymi pokonywanymi na rowerze małymi krajami USA. W Alabamie zrobiło się bardziej płasko niż w Georgii - jest więcej farm, pastwisk, sporo lasów oraz jezior. Dziś poznałem także kilku Alabamczyków ciekawych mojej przygody. Pierwszy raz, odkąd jestem w Stanach, nie udało mi się wypić porannej kawy w fast foodzie. Boczne, spokojniejsze drogi to i mniejsze miasteczka, w których poza jednym sklepem i stacją paliw nie ma zbyt wiele więcej. Pierwszy FF napotkałem dopiero w mieście Gadsden po 15:00, a raczej 16:00. Dopiero wieczorem zorientowałem się, że zmieniłem strefę czasową. Różnica pomiędzy polskim czasem, a moim to już siedem godzin. Coraz trudniej kontaktować się z domem. Jutro muszę przeboleć przejazd przez największe miasto w Alabamie - Birmingham, za którym już tylko prosta droga do Missisipi.



3.05.2013 Ashville - Brookwood - 130 km

Spokojny i piękny dzień po południu zaskoczył mnie deszczem. Rano, dwie godziny zajęło mi dojechanie do Birmingham i następne dwie przejechanie przez miasto. Nic ciekawego w sumie nie zobaczyłem, ale i też nie byłem zbyt ciekawy kolejnej aglomeracji miejskiej na mojej trasie. Nie lubię dużych miast i tyle... Po wczorajszym sporym dystansie dziś dałem sobie więcej luzu. Dłużej posiedziałem w parku, w FF i ogólnie jechałem wolniej z muzyką na uszach. Z nawigacją również nie miałem żadnych problemów, ponieważ przez większość dnia trzymałem się jednego numeru drogi - 11. Po 16:00 zrobiło się ciemniej, przeszła burza i zaczęło padać. Według prognoz opady miały być przelotne. Nie sprawdziło się. Godzinę spędziłem w FF i mimo deszczu ruszyłem w drogę w poszukiwaniu czegoś zadaszonego na przenocowanie. Nie znalazłem. Dojechałem do miasteczka Brookwood, zrobiłem zakupy i zaraz za nim rozbiłem namiot na polance za jakimś zakładem. Jak na złość zaczęło lać. Po godzinie miałem w środku trzy małe kałuże, czyli zdecydowanie za dużo jak na tak małą powierzchnię mieszkalną. To coś co nazywam namiotem nie spełnia już swojego zadania, czyli nie chroni przed deszczem. Od jutra zacznę się rozglądać za nowym przenośnym domem.

4.05.2013 - Brookwood - Missisipi - 155 km


Dawno tak mnie nie zmoczyło jak dzisiejszej nocy. Co chwilę się budziłem, ponieważ czułem, że robię się coraz bardziej mokry. Kilka kałuż w namiocie mocno ograniczało mój zasięg ruchów. Najgorsze, że nie mogłem wyprostować kolan, nogi i tak zmęczone codzienną jazdą bolały bardziej, kiedy prawie cały czas byłem zwinięty w pozycji embrionalnej. Jakoś dotrwałem do rana. Punkt 6:00 przestało padać i pierwszy raz wstałem równo z budzikiem czyli 6:15. Śpiwór, spodnie do spania, bluza, buty i ciuchy rowerowe, w których wczoraj jechałem były mokre. Do tego jeszcze karimata, płachta pod nią i namiot ociekały z wody. Do miasta Tuscaloosa miałem około 25 km. Na dworze było tylko 6 st. C, zimno, a ja cały mokry. Założyłem suche ciuchy, ale w butach już musiałem jechać mokrych. W Tuscaloosie wszedłem do pierwszego FF na kawę. Buty wysuszyłem w pięć minut w toalecie za pomocą elektrycznej suszarki do rąk. Od razu zrobiło mi się lepiej i ciepłej. No i kawa z rana :) Humor się poprawił, złość przeszła, a dzień zapowiadał się naprawdę ładnie.

Do 13:00 wykręciłem ponad 80 km. Słońce mocno grzało, więc zacząłem rozglądać się za miejscem na dłuższą przerwę na suszenie rzeczy. Jak na złość trafił się opuszczony motel ze stacją paliw. Idealne miejsce na darmowy nocleg! Mijałem już kilka takich miejsc, ale zawsze zbyt wcześnie, aby zostać na noc. Po pół godzinie prawie wszystko było suche. Jedynie karimata i bluza były trochę wilgotne. Karimata więc w dalszej części dnia jechała na worku na bagażniku, a nie w nim, a bluzę założyłem na siebie. Po godzinie jedno i drugie było suche :) Mimo, że czułem się zmęczony i niewyspany, jechało się nieźle. Podjazdy były bardzo łagodne, a dominowały coraz dłuższe, proste odcinki sięgające nawet kilku kilometrów. Im bliżej było do granicy stanu z Missisipi, tym mniej było również aut na drodze 11. Najdłuższy odstęp bez przejeżdżającego auta to ponad 10 minut. W końcu cisza. Nawet w Appalachach tak spokojnie nie było. Do granicy stanów Alabama i Missisipi doczłapałem się o 19:00, szybka sesja zdjęciowa z tablicą Missisipi wita i tym radosnym akcentem zakończyłem jazdę już w nowym stanie. Nocleg dosłownie kilkaset metrów dalej, za stacją paliw w budowie.


Tej nocy deszcz mi nie grozi, niebo bezchmurne, a gwiazdy świecą wyraźnie
.

Tekst i zdjęcia: Damian Drobryk

O wyprawie pisaliśmy również tutaj >>

Więcej informacji na stronach:
http://www.damiandrobyk.pl/Ameryka2013.html
http://americanexpedition.wordpress.com