Ceneria.pl   |   Testeria   |   Turystyka • trekking • wspinaczka   |   Rowery i sprzęt rowerowy   |   Sprzęt narciarski i odzież narciarska   |   Sport i rekreacja
Ceneria logo

Strona główna   »  
Testeria   »  

HTC Author American Expedition 2013 - rowerem przez Meksyk

Jeszcze rano byłem w mieście partnerskim Jeleniej Góry czyli Tequili, a po południu w mieście partnerskim Wrocławia czyli Guadalajarze.
Reklama
 

18.10.2013 - Tequila - Guadalajara

Nie sądziłem, że Dolny Śląsk ma aż tak silne powiązania z Meksykiem oddalonym przecież o wiele tysięcy kilometrów. Mam nadzieję, że współpraca pomiędzy miastami to coś więcej niż tylko wymiana herbów na stronach internetowych owych miast. Dziś przez cały dzień nie towarzyszył mi radiowóz, a część trasy do Guadalajary nie miała pobocza, więc musiałem bardzo uważać, żeby żaden samochód we mnie nie uderzył. Meksykanie nie są tak ostrożni jak Amerykanie, ale też nie jest tak tragicznie, jak w Indiach. Rano jeszcze w hotelu zjadłem śniadanie i wypiłem kawę, potem załatałem dętkę i pożegnałem piękną Tequilę. Do Guadalajary, a raczej na jej obrzeża, dojechałem po 14:00. Tutaj poznałem Jose oraz jego rodzinę, którzy przygarnęli mnie na noc. To mój pierwszy Warmshowers w Meksyku :) Jerano pomógł mi w znalezieniu serwisu rowerowego, gdzie udało się dopasować obręcz, a Griselda nakarmiła mnie kilkoma specjałami kuchni meksykańskiej. Spróbowałem między innymi mole, czyli dania z fasoli z siedmioma różnymi rodzajami pieprzu, sok z guawy, a także bardzo przypominającą zupę pomidorową z brokułami i sokiem z limonki.

19.10.2013 - Guadalajara

Jak powiedział mi Jenaro, Guadalajara należy do jednego z dwudziestu miast na świecie, gdzie rowerem jeździ się najgorzej. Jest tu ogromny ruch uliczny, strasznie dziurawe drogi i niekulturalni kierowcy, którzy nie liczą się z bezpieczeństwem cyklistów. Po śniadaniu Jenaro podwiózł mnie na motorze do sklepu rowerowego po odbiór koła. Za nową obręcz, przewinięcie i dętkę zapłaciłem 415 pesos, czyli jakieś 104 złote, nie najgorzej :) Potem Janero wraz z synem i kilkoma chłopakami z drużyny kolarskiej towarzyszyli mi podczas zwiedzania miasta na rowerze. W kilka godzin w ścisłym centrum Guadalajary udało mi się zobaczyć kilka ciekawych miejsc. Janero wraz z ekipą pożegnali mnie przy katedrze w samym centrum miasta. Przez następną godzinę jeździłem zatłoczonymi uliczkami Guadalajary, a popołudniu zajechałem do Nicolasa. Nick ma ciekawe hobby, ponieważ "kolekcjonuje" turystów poprzez portal Couchsurfing, a ostatnio i Warmshowers. Jak się dowiedziałem, Nick ugościł już 150 osób z 32 krajów. Ponieważ podróżników rowerowych zaprasza od niedawna byłem dopiero jego drugim gościem na rowerze, a Nick moim drugim hostem w Meksyku. Ponieważ nie lubię dużych miast zwiedzanie Guadalajary zmęczyło mnie bardziej niż wjazd na wulkan Tequila.

20.10.2013 - Guadalajara - La Barca - 118 km


Po śniadaniu i pożegnaniu z Nick'iem ponad godzinę i 20 kilometrów zajęło mi wyjechanie z Guadalajary. Znów zaczęły się pagóry i jazda raz w górę 14 km/h, a raz w dół 40 km/h. Spodziewałem się, że kiedy wjadę na autostradę, zaraz dołączy do mnie radiowóz, jednak kilka z nich tylko minęło mnie. W mieście La Barca ponownie pomogli mi pracownicy ochrony cywilów, kierując mnie do najtańszego hotelu za jedyne 100 pesos.


fot. Damian Drobyk
 


21.10.2013 - La Barca - Panindicuaro - 107 km, 1300 m w górę


Rano po wyjściu z hotelu poczułem lekki chłodek, tylko 12 st.C. Słońce było schowane za chmurami, a najwyższą temperaturą były 24 st. C. Tak można jechać :) Dzień bardzo podobny do wczorajszego. Szybka setka do 14:00, potem spacer po małym miasteczku i odpoczynek w jedynym hotelu w Panindicuaro. Po drodze wdrapałem się dwa razy na wysokość powyżej 2000 m n.p.m., ale wysokie podjazdy w Meksyku dopiero przede mną. Po raz kolejny wjechałem w drut i na poboczu autostrady musiałem łatać dętkę. Policja mijała mnie kilka razy, ale jakoś nie miała ochoty za mną jechać. Na kolację zestaw owoców za jakieś 7 zł.

22.10.2013 - Panindicuaro - Zinapecuaro de Figureola - 112 km, 1250 m w górę


Gdyby nie wysokie wulkany i niektóre zwierzęta pomyślałbym, że jadę gdzieś po Europie, a nie w Meksyku. Ostatnie dwa dni szare, zachmurzone i chłodne. Zapewne jest to wina huraganu Reymond, który szaleje u wybrzeży Oceanu Spokojnego, jakieś 300 km od miejsca, w którym się znajduję. Na 85 kilometrze trochę mnie zmoczył deszcz. Nawet nie pamiętam kiedy ostatnio na mnie padało. Przez cały dzień przeszkadzał też wiatr. Policja już chyba zupełnie o mnie zapomniała i dobrze, bo bez ogona jedzie mi się lepiej. Po 15:00 w przy autostradowej restauracji zjadłem obiad złożony z ryżu, kurczaka i warzyw :) W restauracji zapytałem o tani motel i według wskazówek zjechałem z autostrady i kilometr dalej za 200 pesos zamiast pokoju dostałem apartament, a raczej pół domu z dwoma pokojami, kuchnią, łazienką. Jedyne, czego mi brakowało, to WiFi. O 18:00 zaczęło lać i naprawdę mocno padało przez godzinę.

23.10.2013 - Zinapecuaro - Atlacomulco - 106 km

Zimno, deszczowo, szaro, ponuro, jesiennie, jak nie w Meksyku. Mam nadzieję, że to wina huraganu, a nie pora deszczowa. Dziś w planach miałem wjazd na wulkan San Andres, ale pogoda szybko wybiła mi to z głowy. Po deszczu i niskiej temperaturze na wysokości 2000 m półtora tysiąca metrów wyżej można się spodziewać śniegu i mrozu. Przyzwyczajony przez ostatnie kilka miesięcy do upałów przy czternastu stopniach popołudniu było mi zimno. Rano wjechałem na wysokość powyżej 2500 m, a przed miastem Atlacomulco kolejne sto metrów wyżej. Do Atlacomulco wjechałem zupełnie przemoczony. W pierwszym hotelu w centrum za 200 $ nie było miejsc, ale kawałek dalej udało mi się znaleźć nocleg za 140 $ :) Po gorącym prysznicu potrzebowałem dwóch godzin w łóżku, aby się rozgrzać. Na kolację pół arbuza.


fot. Damian Drobyk



24.10.2013 - Atlacomulco - 0 km, Dzień odpoczynku


Ponieważ poranek był bardzo podobny do wczorajszego, czyli zimny i mokry, a moje buty nie zdarzyły wyschnąć przez noc, postanowiłem zrobić sobie leniwy dzień i odpocząć w Atlacomulco. Takie dni jak ten mijają jeszcze szybciej niż na rowerze. Z tego co pamiętam, mój ostatni dzień bez roweru był w Las Vegas kilka tygodni wcześniej. Przed południem zrobiłem krótki spacer po centrum, potem obejrzałem film, mecz przez internet i dzień zleciał ekspresowo. Przesmarowałem jeszcze łańcuch po mokrym etapie i połatałem dziurawe dętki. Pod wieczór wyszedłem na jeszcze jeden spacer, pogoda się polepszyła, a jutro ma być jeszcze lepiej. Z TV dowiedziałem się, że huragan odsuwa się na zachód w kierunku oceanu :)

25.10.2013 - Atlacomulco - Volcano Nevado de Toluca - 98 km, 1400 m w górę

Rano po wyjściu z hotelu przeżyłem szok termiczny. Tylko 5 st. C po wschodzie słońca przy bezchmurnym niebie. Szybko ubrałem na siebie kurtkę, rękawiczki z długimi palcami oraz chustę na głowę. Na pierwszej stacji paliw wypiłem gorącą kawę i zjadłem śniadanie. Do miasta Toluca miałem 60 km, które pokonałem w niecałe trzy godziny z pomocą wiatru. Toluca podobnie jak Atlacomulco znajduje się na wysokości około 2600 m n.p.m. Przejazd przez miasto zajął mi ponad godzinę. Już w centrum zaczął się delikatny podjazd pod górę, a za miastem robiło się coraz bardziej stromo. Z dołu dobrze widać szczyt wulkanu, który jest czwartym wierzchołkiem Meksyku. Do wioski Loma Atla było momentami nawet 10% nachylenia. W sumie dobrze, ponieważ szybko nabierałem wysokości. W restauracji zjadłem obiad w postaci pieczonego pstrąga z tortillą na ostro. Razem z piwem zapłaciłem jakieś 16 zł. Z drogi numer 10 zjechałem według znaków na szutrowy odcinek prowadzący do szczytu. Zastanawiałem się, czy zdobyć go dziś czy jutro rano. Na wysokości 3700 metrów dojechałem do rozjazdu, w którym znajduje się kasa wstępu do parku narodowego oraz coś z rodzaju pola piknikowo- namiotowego. Postanowiłem zostać tu na noc, a rano dojechać do końca drogi w kraterze wulkanu, do którego mam tylko 16 kilometrów.

26.10.2013 - Volcano Nevado de Toluca - Xalatlaco - 98 km

Noc tak jak się spodziewałem zimna. Ale jak się śpi w namiocie na wysokości 3700 m, to nie ma się co dziwić. Rano namiot i sakwy pokryte były grubą warstwą szronu, a temperatura według mojego licznika wynosiła -4 st. C. Ze śpiwora wyszedłem dopiero, kiedy słońce zaczęło świecić na namiot, szybko go odmrażając. Przed dziewiątą zaczęły się zjeżdżać samochody z turystami i rowerzyści, a o dziewiątej został otwarty sklepik, w którym się ogrzałem przy gorącej kawie. Przyczepkę i namiot zostawiłem w kasie parku i ruszyłem w górę. Pierwsze sześć kilometrów droga prowadziła lasem, jednak najlepsza zabawa zaczęła się powyżej granicy lasu. W dole nad miastem Toluca unosiło się morze chmur, a ściany wulkanu Toluca były oświetlone promieniami słońca przy bezchmurnym niebie. W międzyczasie mijały mnie kolejne auta i autobusy, a ja po kolei wyprzedzałem rowerzystów, którzy wyjechali przede mną. Po kolejnych kilku kilometrach dojechałem do szlabanu, tylko do tego miejsca mogły dojeżdżać samochody. Dalej spotkać można tylko pieszych, biegaczy i rowerzystów. Ten odcinek jest najbardziej kamienisty, ale i tak nie najgorszy. Po kolejnych kilku kilometrach trawersujących zbocze wulkanu dojechałem do jego krateru, w którym znajdują się dwa jeziorka, większe Słońce i mniejsze Księżyc. Na końcu drogi przy znaku Laguna Del Sol na wysokości około 4210 m n.p.m. zrobiłem kilka zdjęć i zacząłem długi zjazd do miasta Toluca na 2600 m. Trochę żałowałem, że nie mam drugich butów do chodzenia, bo z pewnością wszedłbym na sam szczyt wulkanu, do którego miałem jakieś 500 m w górę i tylko dwa kilometry. Wulkan Toluca to czwarty szczyt Meksyku. Dawno z góry nie miałem tak pięknych widoków, a sam krater to również miejsce wyjątkowe. Z wysokości 4200 m zjechałem z powrotem do miasta Toluca na około 2600 m i dalej do miasta Xalatlaco, w którym zostałem na noc.

27.10.2013 - Xalatlaco - Ixtapaluca - 104 km

Kiedy rano zadzwonił budzik, na dworze było już jasno. Znów zmiana czasu. Kilka godzin do południa wspinałem się w okolice wulkanu Ajusco aż na wysokość ponad 3600 m na granicy meksykańskich stanów. I była to najspokojniejsza i najlepsza część dnia. Potem czekał mnie długi zjazd na wysokość około 2300 m do stolicy Meksyku. Już kilka kilometrów przed tą ogromną aglomeracją miejską na drodze zrobiło się tłoczno, samochody mijały mnie niebezpiecznie blisko, do tego co kilkaset metrów musiałem hamować przed wysokimi progami zwalniającymi. Im bliżej centrum, tym było gorzej. Szybko zniechęciłem się do zwiedzania Ciudad Mexico i postanowiłem wyjechać z miasta tak szybko, jak to tylko możliwe. Południowymi dzielnicami kierowałem się na południowy zachód. Ogromny ruch uliczny, hałas, spaliny, bezpańskie psy, mnóstwo autobusów i nieostrożni kierowcy. Musiałem jechać bardzo uważnie, ale też w miarę szybko, ponieważ nawet teoretycznie krótszy dystans że wschodu na zachód to ponad 40 km po zatłoczonym mieście. Popołudniu w końcu udało mi się wyjechać z Meksyku i po przejechaniu stówki zacząłem rozglądać się na motelem. W miasteczku Ixtapaluca znalazłem pokój w promocyjnej cenie w dodatku na chwilę przed deszczem.

28.10.2013 - Ixtapaluca - Amecameca - 97km, 1450m w górę

Rano czekał mnie podjazd na przełęcz Rio Frio. Przyczepkę i namiot zostawiłem w recepcji hotelu, ponieważ wjazd i zjazd był tą samą drogą. W trzy godziny uporałem się z podjazdem na wysokość 3200 m. Po raz kolejny informacje zaciągnięte z Wiki okazały się niezbyt precyzyjne. Najwyższy punkt drogi pomiędzy Mexico D.F. a Pueblą i przełęcz nie znajduje się w miasteczku Rio Frio, a kilka kilometrów bliżej stolicy Meksyku w okolicach parku rekreacyjnego Llano Grande. Nie będąc pewnym właściwego miejsca przełęczy musiałem zjechać do następnego zjazdu z autostrady czyli właśnie w Rio Frio cztery kilometry dalej i 200 m niżej. Tutaj zrobiłem dłuższą przerwę i w jednej z wielu restauracji zjadłem wyśmienite zielone tacos z kurczakiem, ziemniakami i warzywami.


fot. Damian Drobyk


29.10.2013 - Amecameca - Puebla - 103 km, 1500 m w górę
Dziś czekał mnie jeden długi podjazd na przełęcz Paso de Cortes. Z miasteczka Amecameca z którego wyjechałem po siódmej na przełęcz jest około 23km i ponad 1000m przewyższenia. Po drodze jest kilka wymagających odcinków o nachyleniu przekraczającym 12-13% ale przynajmniej północny podjazd jest asfaltowy. Pokonując kolejne kilometry zastanawiałem się kiedy wreszcie zobaczę Popocatepetl. Drugi szczyt Meksyku i piękny stożkowy wulkan z kraterem o szerokości 600 metrów. Oczywiście rowerem nie da się wjechać na jego szczyt, jedyne czego oczekiwałem to ładne zdjęcie z wulkanem w tle. Kilka kilometrów przed przełęczą przez krótki czas udało mi się zobaczyć Popo w jego pełnej klasie z dymem wydobywającym się z krateru co świadczy o jego aktywności. Kiedy dojechałem do przełęczy szczyt wulkanu był już częściowo zachmurzony a słońce uniemożliwiało wykonanie super foty. Przełęcz Cortes znajduje się pomiędzy wulkanami Popocatepetl i Aztaccihualt które są kolejno drugim i trzecim szczytem Meksyku. Popo to klasyczny stożek a Azta z południowej strony przypomina leżącą kobietę. Przełęcz ma wysokość około 3679 m n.p.m. i jest jedną z najwyższych w Meksyku. Na przełęczy znajduje się schronisko z restauracją, pole namiotowe oraz dwie drogi w kierunku obu wulkanów. Obie zamknięte dla turystów, ale ja i tak nie planowałem jechać wyżej tylko zjeżdżać do miasta Puebla. Południowa część drogi z przełęczy, to już znacznie gorsza nawierzchnia z kamieniami, szutrem i piaskiem, na którym grzązłem co jakiś czas. Dolna część drogi jest w remoncie, więc może wkrótce będzie tu także asfalt, przynajmniej powyżej wioski Xalitzintla. Praktycznie do Puebli miałem w dół na wysokość 2100 m. Miasto nie jest tak ogromne jak stolica Meksyku, ale ponad godzinę zajęło mi samo przejechanie przez nie. Wjechałem na niewysokie wzgórze, na którym znajduje się monument z ogromną flagą Meksyku oraz kościół. Następnie w centrum przejechałem przez aleję fontann i pomników, aby dojechać do serca Puebli. Miasto ma naprawdę sporo zabytków, szkoda tylko, że w całym mieście jest nierówna kostka brukowa. Na nocleg zatrzymałem się na obrzeżach miasta poza centrum. Na kolację pyszne sandwiche z kurczakiem i warzywami oczywiście na ostro.

30.10.2013 - Puebla - Atzitzintla - 101 km, 750 m w górę

Najłatwiejszy dzień od dobrego tygodnia. Szybki i w większości płaski etap z wiatrem w plecy że średnią 19 km/h. Tylko ostatnie 20 kilometrów lekko pod górę do miasteczka Atzitzintlana wysokość 2700 m tuż pod ogromną górą Pico de Orizaba będącą najwyższym wulkanem Ameryki Północnej oraz najwyższym szczytem Meksyku. Przez większość dnia było pochmurno, więc poza niższymi partiami nie widziałem mojego jutrzejszego celu czyli wierzchołka Sierra Negra ani ośnieżonych zboczy Orizaby. Dopiero późnym popołudniem wiatr przegonił chmury i odkrył oba wysokie szczyty. Z Atzitzintly dobrze widać wielki teleskop milimetrowy na szczycie Sierra Negra, która jest szóstym szczytem Meksyku, a do teleskopu prowadzi najwyższa droga nie asfaltowa Ameryki Północnej. Mając wolne popołudnie trochę pospacerowałem po Atzitzintli, porobiłem zdjęcia oraz porozmawiałem z kilkoma mieszkańcami miasteczka. Meksykanie są bardzo zainteresowani moją podróżą, a kiedy mówię, że jestem z Polski od razu kojarzą fakt z papieżem polakiem. Zresztą pomnik JP2 stoi nawet przed kościołem w Atzitzintla :)


fot. Damian Drobyk


31.10.2013 - Atzitzintla - Sierra Negra - Esperanza


Dzisiejszy dzień był podporządkowany tylko pod jeden cel. Wjazd na szczyt wulkanu Sierra Negra, do którego prowadzi najwyższa nieasfaltowa droga Meksyku i całej Ameryki Północnej. Dla przypomnienia dodam, że kilka miesięcy wcześniej w USA wjechałem na najwyższą asfaltową drogę Ameryki Północnej czyli Mount Evans Road w Colorado na wysokość 4347 m n.p.m. Poranek wymarzony. Słońce, bezchmurne niebo i idealna widoczność na ośnieżonego kolosa czyli Pico de Orizaba i mniejszy sąsiedni wulkan Sierra Negra mój dzisiejszy cel z wielkim teleskopem na szczycie. Wiedziałem, że z miasteczka Atzitzintla do szczytu mam około 21-22 km, że średnie nachylenie to około 10%, przewyższenie to prawie 2000 metrów w górę oraz to, że nawierzchnia nie jest najlepsza. Początek dosyć sprawny i szybki asfaltową drogą do miasteczka Texmalaquilla, potem im wyżej, tym gorzej. Już w Texmalaquilla nachylenie wynosiło ponad 12%. Kolejne kilometry to 12-15% i na zmianę szuter z luźnymi kamieniami oraz krótkie odcinki kostki, po której jedzie się nieźle. Po drodze nie obyło się oczywiście bez małych kłopotów. Po najechaniu na kamień przebiłem dętkę, a na wysokości 4000 m jakieś pięć kilometrów przed szczytem czekał szlaban i strażnik, który nie chciał mnie przepuścić, ponieważ nie miałem pozwolenia. Ponieważ permitu nie miałem, bo nawet nie wiedziałem o potrzebie jego uzyskania, a strażnik był nieugięty, wróciłem się kawałek do drogi, która prowadzi pod wulkan Orizaba i kawałek dalej przez las wróciłem na swoją drogę omijając strażnika. Za dużo wysiłku włożyłem w ten podjazd, żeby wracać z pustymi rękami, dziś żadne szlabany nie przeszkodziły mi w zdobyciu ważnego celu. Ostatnie kilka kilometrów to 20 serpentyn z kiepską nawierzchnią. Na zakrętach był grząski piasek i koła się zapadały, często musiałem schodzić z roweru i podchodzić kilka metrów, co dodatkowo męczyło. W końcu po kilku godzinach dotarłem do wielkiego teleskopu na wysokości 4621 metrów. Na szczycie było dość chłodno, a chmury co chwilę zasłaniały widoki. Przed teleskopem stoi brama, obok niej zakrzywiony mur z napisem Gran Telescopio Milimetro, przy którym zrobiłem zdjęcia. Zjazd do Atzitzintli trwał mniej niż półtora godziny. Pogoda zaczęła się psuć i mocniej wiało. Z hotelu zabrałem przyczepkę i namiot, i zjechałem do miasta Esperanza. Tutaj znalazłem sklep rowerowy i kupiłem dętkę. 30 pesos za bardzo grubą i ciężką gumę z samochodowym wentylem. Niestety presty nie było, a w tylnym kole obręcz ma wąski otwór. Wymieniłem dętkę z przyczepki i wyczyściłem zakurzony łańcuch. Jutro i pojutrze dłuższe etapy do kolejnego celu.

Tekst i zdjęcia: Damian Drobyk

Więcej informacji na stronach:
http://www.damiandrobyk.pl/Ameryka2013.html
http://americanexpedition.wordpress.com