Ceneria.pl   |   Testeria   |   Turystyka • trekking • wspinaczka   |   Rowery i sprzęt rowerowy   |   Sprzęt narciarski i odzież narciarska   |   Sport i rekreacja
Ceneria logo

Strona główna   »  
Testeria   »  

Mont Blanc - notatki spod szczytu

Relacja z wejścia na „Dach Europy” czerwiec 2011.

 
Dzień pierwszy (25.06) 

Wstaliśmy wczesnym rankiem (około godziny 6:30), zjedliśmy śniadanie, uregulowaliśmy rachunki i przystąpiliśmy do pakowania sprzętu. Nasz plan zakładał zabranie namiotu oraz śpiworów, aby zaoszczędzić na spaniu w schroniskach. Oczywiście trasę można pokonać różnymi sposobami: totalnie „na lekko” (jeśli zabierze się odpowiednio wyposażony portfel można nawet nie zabierać ze sobą jedzenia ani śpiwora) lub „oblężniczo”, tak jak w naszym przypadku, z całym sprzętem. Około godziny 10:00 po spakowaniu plecaków ruszyliśmy do znajdującej się niedaleko stacji kolejki Telepherique Bellevue (5-10 minut piechotą od campingu).  Na rysunku poniżej na niebiesko zaznaczyłem położenie campingu, a na czerwono stację kolejki oraz  trasę dojścia do niej. Wszystko to  znajduje się w dzielnicy Les Trabets w Les Houches. Kolejka wywiozła nas na wysokość 1801 m, a stąd  piechotą ruszyliśmy po torach w kierunku schroniska Nid d’Agile (2372 m). Można również uniknąć chodzenia po torowisku i od stacji kolejki skierować się na „legalny szlak” prowadzący  również do tego samego schroniska. Jedyną wadą takiego rozwiązania jest fakt, że najpierw  trzeba zejść dość mocno w dół, by później ponownie wdrapać się na wcześniejszą wysokość.
 


Poniższe zdjęcie przedstawia trasę pomiędzy dolną stacją kolejki (30 min. od wyjścia) w kierunku schroniska. Jak widać trasa biegnie obok torów kolejki Tramway du Mont Blanc (TMB). W sezonie, kiedy pociąg jeździ regularnie, należy bardzo uważać (szczególnie, gdy miniemy już przedostatnią  stację i szerokość torowiska bardzo się zmniejszy). Na górze zdjęcia zaznaczyłem czerwoną kropką  położenie schroniska Gouter.
 
 

Po drodze zrobiliśmy krótki postój na przedostatniej stacji kolejki szynowej (Col du Mt Lachat – 2077 m). Natomiast do ostatniej stacji – Gare du Nid d’Agile (która w tym czasie była  w remoncie i jest małą budką położoną niedaleko schroniska Refuge du Nid d'Aigle) – dotarliśmy około 12:30. Ponieważ pora zrobiła się obiadowa wypadało coś zjeść. Wyjęliśmy więc nasze Mleczne Starty i przygotowaliśmy sobie posiłek.  Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy do schroniska Tete Rousse (3167 m) mijając na trasie znany 
wszystkim barak Forestiere (Baraque Forestiere des Rognes – 2768 m – godzina 15:00).

Jak się później dowiedzieliśmy, w baraku tym można spokojnie przenocować (jest tam pomieszczenie z łóżkiem piętrowym oraz poddasze, są dostępne koce i przeważnie jest czysto, choć zależy to od  sezonu – podobno w roku poprzednim wewnątrz była bardzo duża liczba śmieci pozostawionych przez turystów, których oczywiście nikt nie sprzątał). Zdjęcia poniżej przedstawiają budynek oraz jego wnętrze. Jak widać, w środku zbudowane jest prowizoryczne łóżko piętrowe oraz wyodrębnione jest miejsce na sprzęt.
 
 
   
 
Od baraku, krętą drogą, pomiędzy kamieniami dotarliśmy około godziny 19:00 do schroniska Tete Rousse. Poniższe zdjęcie zostało zrobione w połowie drogi, pomiędzy ostatnią stacją kolejki TMB a barakiem Foresteire. Czerwona kreska przedstawia trasę do baraku (czerwona kropka). Natomiast żółta linia to ścieżka od baraku do schroniska Tete Rousse. Dodatkowo, zieloną kropką zaznaczyłem lokalizację schroniska Gouter.
 

Po dotarciu do schroniska Tete Rousse szukaliśmy miejsca na rozbicie namiotów. Na pierwszy rzut oka nie mogliśmy go nigdzie zlokalizować. Z pomocą przyszła nam jedna z turystek, od której dowiedzieliśmy się, że „pole namiotowe” znajduje się około 50 m powyżej schroniska (tuż za niewielkim wzniesieniem).

Mieliśmy szczęście, bo wolna była „platforma” po poprzednim namiocie, w której mogliśmy się usadowić. Po rozbiciu namiotu oraz zabezpieczeniu przed wiatrem (który akurat w ten dzień był bardzo mocny) przygotowaliśmy sobie jedzenie (liofilizaty). Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że  toaleta, która znajduje się na tym prowizorycznym polu namiotowym służy nie tylko w jednym celu. W jej przedsionku można gotować wodę, gdyż pomieszczenie to jest dość dobrze osłonięte od wiatru (dzięki temu zaoszczędzamy zarówno czas jak i pieniądze – gaz). Po obiedzie oraz po krótkich oględzinach tego, co nas czeka dnia następnego, przygotowaliśmy sobie posłanie i poszliśmy spać. Była godzina 21:30.

Dzień drugi (26.06)

Budzik ustawiliśmy na godzinę 5:30, jednak wstaliśmy dopiero około godziny 6:00. Szybkie śniadanie, przepakowanie (gdyż dnia poprzedniego stwierdziliśmy, że owszem, wejdziemy, ale bez dodatkowego obciążenia, jakim był  namiot i zapas jedzenia, które miało posłużyć na wypadek złej pogody) oraz zweryfikowanie trasy, którą pójdziemy. Pomocni okazali się być wspinacze, którzy wyszli wcześniej. Dzięki nim szybko zorientowaliśmy się, jak przebiega trasa. Przedstawiam ją na zdjęciu niżej. Na samej górze widoczne schronisko Gouter. Na czerwono trasa przejścia. Natomiast na niebiesko zaznaczyłem miejsce  przekraczania kuluaru. Przy czym klasyczna trasa (ubezpieczona liną poręczową) zaznaczona jest na zielono i chodzą nią głównie przewodnicy. Natomiast większość  wspinaczy wybiera „nowe” przejście (kolor niebieski) - trochę trudniejsze, bo trasa nie jest płaska tylko pod górę (trudniej się "przebiega”), ale też nie trzeba się dodatkowo wspinać po kamieniach na końcu  tego przejścia.
 

Namiot zabezpieczyliśmy kamieniami oraz obsypaliśmy śniegiem, który w ciągu dnia trochę stopniał natomiast wieczorem zamarzł, co stanowiło dodatkowe ubezpieczenie) i wyruszyliśmy na trasę o godzinie  7:30.  Niestety popełniliśmy błąd, nie sprawdziliśmy aktualnej prognozy pogody, ta w Tete Rousse była  nieaktualna (z piątku, a była już niedziela). Dodatkowo, wcześniejsza prognoza, którą dostaliśmy  z Polski (SMSem od znajomych) zapowiadała wichury  i burze lada dzień, a żadne nowsze wieści do tej pory nie  dotarły. Jednak pomimo to postanowiliśmy, że spróbujemy przynajmniej podejść do schroniska Gouter. Dojście do kuluaru zajęło nam około godziny (samo podejście nie jest trudne, jednak miejscami śniegu było dużo i nie był on zbyt stabilny, co powodowało osuwanie się i utrudniało wspinanie). Po dojściu do kuluaru odczekaliśmy około 5 minut, aby skonfrontować to, co widzieliśmy wcześniej na zdjęciach i filmikach na YouTube, z tym jak wyglądało to w rzeczywistości. 

Wybraliśmy „nową” trasę. Fakt, trudniej biegnie się pod górę niż po płaskim, ale tak jak już wcześniej pisałem, nie trzeba się od razu po przekroczeniu kuluaru wspinać na skały. Przejście to zajęło nam może 2 minuty. Od tego momentu naszym celem stało się schronisko Gouter, widoczne już coraz wyraźniej.
Około 200 m poniżej schroniska (godzina 11:00) pojawiły się wątpliwości dotyczące pogody, które po chwili sięgnęły zenitu. Spotęgował je fakt, że dwa dni wcześniej miał miejsce wypadek, w którym zginął Polak (z powodu silnych podmuchów wiatru i braku zabezpieczenia spadł spod schroniska Gouter). Po dłuższym zastanowieniu postanowiliśmy zawrócić do naszej „bazy”. O godzinie 14:00 dotarliśmy do namiotu. Przygotowaliśmy obiad i dyskutowaliśmy, czy podjęta decyzja była dobra. Właśnie wtedy dotarł do nas długo wyczekiwany SMS na temat pogody. Prognoza poprawiła się i pokazało się okno pogodowe, które miało trwać do wtorku po południu (później warunki miały się dość mocno pogorszyć). Dawało nam to w sumie dwa dni na atak i ostatnią szansę na zdobycie góry  w tym terminie. Co więcej, dotarli do nas nasi znajomi z campingu (którzy notabene nocowali w baraku Forestiere). W związku z tym po dokończeniu obiadu (znów te smaczne liofilizaty) ruszyliśmy ponownie w górę. Szliśmy dokładnie taką samą trasą jak rano. Do schroniska dotarliśmy około godziny 19:00.

Samo schronisko to „blaszak”, w którym nie ma oświetlenia (w nocy trzeba się posługiwać latarkami), a spanie bez rezerwacji możliwe jest tylko w kuchni na podłodze (jeśli oczywiście w miarę szybko znajdziemy sobie dobrą miejscówkę). Po opłaceniu noclegu oraz zakupieniu wody w butelce (nie mieliśmy już czasu na topienie śniegu) poszliśmy rozejrzeć się po okolicy (to znaczy ustalić, w którą stronę będziemy szli – w końcu wychodzimy w nocy). Dla zainteresowanych toaleta jest w osobnym budynku zaraz obok schroniska. Gdy już wszyscy zjedli kolację (nie można wcześniej zajmować miejsc w jadalni) poszliśmy znaleźć sobie dogodną „miejscówkę” na nocleg oraz przygotować sprzęt na wyjście. Przed wejściem do schroniska buty należy wymienić na gumowe papcie, w których chodzi się po całym obiekcie. Swoje buty najlepiej związać sznurówkami (żeby w nocy nie zabrać przypadkowo czyjegoś buta). Wszystko najlepiej przygotować wieczorem (o 2:00 w nocy panuje tutaj chaos, poza tym, po ciemku trudno się szuka swoich rzeczy i najlepiej wszystko mieć dobrze poukładane). Kupiliśmy jeszcze wody do termosów na rano (oraz do kubeczka na wieczorny kisiel). Zabraliśmy ze sobą do jadalni jeden termos, kaszki na śniadanie, rzeczy wierzchnie, śpiwór oraz czołówki i poszliśmy spać. Na początku było strasznie gorąco, ale w nocy zrobiło się dość zimno – dobrze, że mieliśmy śpiwór pod ręką, bo mogliśmy się nim okryć.
 
Dzień trzeci (27.06)

Tej nocy sen był bardzo krótki. Położyliśmy się spać około godziny 22:00, budzik nastawiony mieliśmy na 1:15. Jednak samo podekscytowanie, zmęczenie oraz warunki panujące na jadalni nie pozwalały nam zasnąć. Budzik zadzwonił o zaplanowanej godzinie, ale poleżeliśmy jeszcze 15 min, zanim wstaliśmy. Poza tym około 1:30 obsługa schroniska zaczęła wszystkich budzić, bo o godzinie 2:00 było wydawanie śniadania dla osób, które je sobie wykupiły. Zebraliśmy więc nasze legowisko, ubraliśmy rzeczy wierzchnie, zjedliśmy śniadanie i przeszliśmy do przedsionka, aby zabrać pozostałe rzeczy. Tak jak pisałem wcześniej, panował tam dość duży rozgardiasz ze względu na to, że część osób już wychodziła, a inni dopiero co rozpoczynali pakowanie. Z naszymi znajomymi (którzy nocowali w namiocie) byliśmy umówieni około 2:30. Spakowaliśmy więc potrzebne rzeczy, schowaliśmy te, których nie zabieraliśmy ze sobą na górę i poszliśmy nad schronisko, gdzie (podobnie jak pod Tete Rousse) zlokalizowane było „pole namiotowe”.

Na zdjęciu po lewej stronie widać schronisko i toaletę oraz trasę przejścia, która mija pole namiotowe (zaznaczone niebieską linią przerywaną). Na drugim zdjęciu (ta sama lokalizacja, tylko już w kierunku marszu) widać pierwsze wzniesienie (zakręt ponad grupką wspinaczy), którym jest Aiguille du Gouter (3836 m). Trasa podąża dalej i dochodzi do kolejnego wzniesienia – Dome du Gouter (4304 m) –  z którego widoczny jest już schron Vallot oraz Mont Blanc.   
 
  
Planowo mieliśmy ruszyć o 2:30, jednak naszym znajomym przygotowania trochę się przeciągnęły, co w ogólnym rozrachunku opóźniło naszą wspinaczkę o 15 minut. Zaletą tego było to, że dużo ekip szło już przed nami, dzięki temu, ścieżka była dość dobrze wydeptana i widzieliśmy, gdzie mamy iść (w ciemności widać było światło ich zołówek). Noc była całkowicie bezchmurna. Zapowiadało to dobrą pogodę. Efektem ubocznym tego faktu była dość niska temperatura (nie było jednak  konieczności ubierania – przynajmniej na początku – dodatkowej warstwy odzieży). Około godziny 4:00 dotarliśmy na wzniesienie Dome du Gouter, z którego widzieliśmy szczyt Mont Blanca. Powoli zaczęło się robić widno. Niestety, otwarty teren nie chronił przed wiatrem i trochę nas przewiało (musieliśmy ubrać kurtki puchowe). 

Do schronu Vallot dotarliśmy około 5:30. Zakładaliśmy tam postój 10-minutowy, jednak musieliśmy zostać trochę dłużej (około 45 min). Spowodowane było to moimi  problemami z krążeniem  w palcach kończyn dolnych (prawdopodobnie ze względu na przemrożenie ich podczas trekkingu na  Arktyce – wystarczy więc lekkie przewianie, aby zaczęły dawać o sobie znać). Na szczęście przy pomocy rozgrzewacza chemicznego oraz łapawic puchowych (tak tak, przydają się również na nogi) udało się je odpowiednio ogrzać. Po całej „akcji ratunkowej” zjedliśmy po batonie, wypiliśmy kubek gorącej herbaty i ruszyliśmy dalej.  Jak widać na załączonych zdjęciach poniżej, w schronie nie ma zbyt wiele miejsca,  a przy 20 osobach robi się tłok. Trzeba uważać na sprzęt, żeby nikt nam rakami nie pociął liny, bo wchodzi się do środka bez zdejmowania czegokolwiek (niektórzy nawet nie rozwiązują się z liny). W środku niestety nie ma  zbyt dużego porządku, pozostawione są srebrne koce, a śmieci upchane są w kąt i przykryte folią.  W schronie znajduje się jedna toaleta, w której można się było załatwić, natomiast o toalecie na zewnętrz nie będę nawet wspominał. Po ogrzaniu się i odpoczęciu ruszyliśmy dalej.  Na prawym zdjęciu (zrobionym pod Vallotem) zaznaczyłem trasę, która pozostała do szczytu. Kolejny krótki postój mieliśmy około godziny 7:00 na wypłaszczeniu. Zrobiliśmy kilka zdjęć, zjedliśmy kolejnego batona, wymieniliśmy kilka uwag ze znajomymi i ruszyliśmy dalej. 

„Dach Europy” zdobyliśmy 27 czerwca 2011 roku o godzinie 8:40.  Na niebie nie było ani jednej  chmurki, a słońce bardzo ładnie oświetlało wszystko w około. 


Na szczycie spotkaliśmy może 5 wspinaczy (tłoku nie było, raczej rotacja – co chwilę ktoś albo przychodził albo już zaczynał schodzić). Zrobiliśmy trochę zdjęć (zarówno sobie jak i produktom naszych sponsorów), kilka łyków szampana. Tak to prawda, bowiem jedna z polskich ekip, którą minęliśmy podczas wchodzenia powiedziała, że zostawiła butelkę z szampanem na szczycie i jeśli mamy ochotę możemy się napić – wiadomo, grzechem było nie skorzystać z propozycji. Resztą  znakomitego trunku poczęstowaliśmy pozostałych wspinaczy, którzy akurat przyszli. Zaczekaliśmy na  znajomych z Lubawki (którzy dotarli może po 20 minutach) i niestety, trzeba było się powoli zbierać  w drogę powrotną. Trzeba przyznać, że widoki zapierają dech w piersiach. Świadomość tego, że stoi się na najwyższym szczycie Europy i wszystko w około jest niższe daje ogromną satysfakcję. To, że dokonało się tego samodzielnie, bez niczyjej pomocy (chodzi mi oczywiście o te wszystkie grupki, który wynajmują przewodnika „wciągajacego” ich na sam szczyt) dodatkowo ją potęguje. Droga powrotna do Vallota upłynęła dość szybko. Nie obyła się jednak bez „przeszkód”. Było to mijanie się z innymi wspinaczami idącymi w przeciwnym kierunku. O ile podczas naszego wejścia osób schodzących nie było jeszcze dużo, o tyle podczas naszego zejścia liczba ta zdecydowanie wzrosła. Szczególnie trzeba było uważać na grani pod samym szczytem, gdyż jest ona w tym miejscu najwęższa i łatwo o pomyłkę. Przy schronie (godzina 10:20) zrobiliśmy 15 minut przerwy –  standardowo: toaleta, zdjęcia i jedzenie, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Było upalnie.

Do schroniska Gouter dotarliśmy w pełnym słońcu około godziny 12:30. Na miejscu odpoczęliśmy 2 godziny, zjedliśmy obiad, dopakowaliśmy resztę rzeczy, które czekały na nas w schronisku i przygotowaliśmy się do schodzenia. I tak zrobiła się godzina 15:00. Mieliśmy tylko dwie obawy: czy nie schodzimy zbyt późno (przejście przez kuluar) i czy ktoś jeszcze będzie o tej godzinie schodził. Okazało się jednak, że nie byliśmy ostatnimi, którzy szli tą trasą (zarówno w górę jak i w dół). O godzinie 18:00 doszliśmy do kuluaru i odczekaliśmy 10 minut, aby się upewnić, że ilość spadających kamieni nie zwiększy się. Tym razem przechodziliśmy przez kuluar osobno. Najpierw szła Gosia (ja obserwowałem żleb), a po upewnieniu się, że jest po drugiej stronie, przeszedłem ja. To było dobre rozwiązanie, gdyż z racji pory dnia cały śnieg był dość mocno rozgrzany i niestabilny. Do namiotu dostaliśmy się pół godziny później. Pierwszą rzeczą było udanie się do schroniska. Kupiliśmy tam po małej puszeczce piwa (wiadomo, trunek ten w górach jest rewelacyjny zwłaszcza po wysiłku, głównie ze względu na swoją kaloryczność). Co więcej, okazało się, że kilka osób, które poznaliśmy w schronisku Gouter poprzedniej nocy, zeszło i zatrzymało się, podobnie jak my, na wysokości Tete Rousse. Mieliśmy więc okazję porozmawiać i wymienić opinie dotyczące wspinaczki. Po degustacji piwa wróciliśmy do namiotu, zrobiliśmy sobie szybką kolację, wypiliśmy coś regenerującego i poszliśmy spać. Nie wiadomo jak, a zrobiła się już godzina 20:30. Jeśli mam być szczery, to nawet nie pamiętam, kiedy zasnąłem - to była dosłownie chwila.

Dzień czwarty (28.06)


Obudziliśmy się około godziny 7:30 (tak tak, 11 godzin spania). Pewnie nie dlatego, że byliśmy już wyspani, ale dlatego, że w namiocie robiło się coraz cieplej. Okazało się, że pogoda w dalszym ciągu jest rewelacyjna – nieskazitelny błękit. Czuliśmy lekkie zmęczenie dnia poprzedniego, ale nie dawało się ono zbytnio we znaki. Przygotowaliśmy sobie śniadanie i trzeba było się powoli zbierać. Poza tym czekaliśmy na naszych znajomych, którzy nocowali w namiocie pod schroniskiem Gouter i musieli do nas dotrzeć. Osobiście cieszę się, że dnia poprzedniego wykrzesaliśmy z siebie jeszcze trochę energii i zeszliśmy na dół. Podczas składania namiotu okazało się, że jest on bardzo dobrze zakotwiony w śniegu (tak jak już wcześniej pisałem, śnieg w ciągu dnia się lekko stopił, natomiast w nocy zamarzł tworząc trudną do usunięcia zmarzlinę). Wiadomo, można było użyć czekana, jednak przecież nie chodziło o to, żeby zniszczyć sobie namiot. Przed godziną 11:00 byliśmy już spakowani i gotowi do drogi. Nasi towarzysze dołączyli po kilkunastu minutach. Ostatnie spojrzenie na kuluar i ruszyliśmy w drogę.

Dojście do baraku Forestiere zajęło nam około 40 min. Po drodze mijaliśmy wspinaczy, którzy podobnie jak my wcześniej, chcieli zdobyć Mont Blanc. Nie wiem, czy wszystkim się udało, gdyż prognoza pogody na dzień następny była już fatalna (burze i bardzo silne wiatry), co na tej wysokości w górach powinno sugerować odwrót. Pod barakiem byliśmy około godziny 11:45. Zrobiliśmy kilka fotek, dojedliśmy resztki słodkości i ruszyliśmy dalej. Pomimo tego, że został nam już nie duży odcinek drogi do pokonania, śpieszyliśmy się, nie chcieliśmy się spóźnić na ostatni wagonik kolejki zjeżdżającej do Les Houches. Nasze obawy okazały się bezzasadne. Do stacji kolejki dotarliśmy przed godziną 14:00, a już o 15:00 stanęliśmy ponownie na campingu. Nasi znajomi przybyli trochę później (udało im się również zdążyć na wagonik), gdyż zrobili sobie jeszcze przerwę na posiłek (mieli trochę większy odcinek do pokonania – szli przecież ze schroniska Gouter).

Po obiedzie i kąpieli (która naprawdę była wspaniała po takiej przerwie) nadszedł czas na wymianę kontaktów oraz pamiątkowe fotografie. Na zdjęciu uwieczniliśmy naszą piątkę (która poznała się przypadkowo na campingu) - od lewej strony: Jarek, Gosia, Darek, Paweł i Janek. W tle widoczny masyw Agile de Gouter, na szczycie którego chowa się, spowity chmurami, budynek schroniska.
 

 
Dopiero wtedy tak naprawdę uświadomiliśmy sobie, na jakiej wysokości byliśmy i jaką trasę udało nam  się przejść. 

Jarosław Sobel, uczestnik Winter in Summer Project

Więcej informacji: wisproject.wordpress.com

Całość tekstu wraz ze szczegółowym poradnikiem dostępne tutaj.